1 sty 2015

Pobyt w klasztorze buddyjskim :)

        Po dnie olbrzymiego, wszechogarniającego oceanu pomału posuwa się żółw. Na powierzchni tegoż oceanu dryfuje koło ratunkowe. Szansa na to, że człowiek w ciągu swojego życia natrafi na nauki buddyjskie jest taka, jak szansa na to, iż wypływający na powierzchnię żółw trafi akurat w środek dryfującego koła.
        A przynajmniej mniej więcej w ten sposób przedstawił mi to Marcin, mój Duchowy Przewodnik w Wat Tam Wua :) (sama opowieść o żółwiu częściej pojawia się w buddyzmie w odniesieniu do szansy na wcielenie się w ludzkie ciało podczas reinkarnacji).
        W Wat Tam Wua (czyt. Łat Tam-ła), leśnym buddyjskim klasztorze w północnej Tajlandii, znalazłam się zupełnym przypadkiem. O miejscu tym opowiedział mi właśnie Marcin, Polak, którego spotkałam w Mae Hong Son w połowie grudnia. I postanowiłam spróbować, czym się tę medytację je :)
        Początkowo planowałam spędzić tu tylko jeden pełny dzień, bo goniła mnie też wkrótce kończąca się wiza. Ale opuszczając to miejsce po 2 nocach, było mi tak jakoś przykro i już wtedy zaczęłam kombinować, jakby tu wrócić choćby na kilka dni... I wróciłam na święta Bożego Narodzenia (powodując tym samym niemal atak serca mojej Mamy :P), przejeżdżając po drodze kilkaset kilometrów i robiąc wypad do Birmy.
        Pierwsze wrażenie? Znalazłam się w domu wariatów! Albo w jakiejś sekcie! Wszyscy poubierani na biało, śpiewają po tajsku, idą grzecznie w rządku po spacerowniku (jak w więzieniu!) - brakuje jeszcze tego, żeby nam w tych za dużych białych szatach rękawy pozawiązywali na plecach :P
        Podczas pierwszej ceremonii, w której brałam udział, usiadłam w trzecim rzędzie, czyli tam, gdzie dostrzegłam wolne miejsce. I tak się rozglądam dookoła... Z prawej faceci, z lewej faceci, przede mną faceci, a kobiety dopiero za mną... Usiadłam w strefie dla mężczyzn! No to ładny początek.
        Miejsce jest niezwykłe, bardzo spokojne, położone w dolinie górskiej w lesie (stąd nazwa: leśny klasztor), ok. 2 km od głównej drogi. Okolica jest naprawdę piękna i już samo to wprowadza pewien spokój ducha... Czuje się tutaj bardzo dobrą energię.





        Klasztor rządzi się swoimi regułami, choć całość oczywiście kręci się wokół medytacji, spokoju ducha, samoświadomości umysłu, jak i ciała.
        Każdy przyjezdny zobowiązany jest do noszenia białych ubrań (chyba właśnie po to zabrałam ze sobą białą bluzkę z delikatnymi haftami; być może też i po to zabrałam ze sobą białe spodnie, ale tak wyszło, że wyrzuciłam je jeszcze w pierwszym tygodniu podróży...), ale można wypożyczyć je również na miejscu.
        Każdy otrzymuje swój bungalow, tzw. kuti (ewentualnie miejsce w dormitorium). Mnie za pierwszym razem trafił się domek (z numerem 22; coś ta 2 ostatnimi czasy często mnie nawiedza :):




...ale na święta zjechało się tyle osób, że dostałam kwaterunek w dormitorium:




        Niewielu Tajów tutaj przyjeżdża, głównie medytującymi są obcokrajowcy. Coś przyciągnęło tu ludzi z całego świata: z Włoch, Anglii, Belgii, Hiszpanii, Chin, Kanady, Japonii, Francji, Niemiec.  Największa społeczność narodową tworzyli za to Rosjanie.
        Każdy powinien dostosować się do planu dnia, który wygląda następująco:


        Nie ma jednakże nacisku czy presji, nikt też nie sprawdza, czy akurat jesteś tam, gdzie (i czy robisz to, co) powinieneś. Sama dostosowałam się niemal do wszystkiego - prócz pierwszego punktu :P Bo życie zaczyna się przecież dopiero po kawie...)
        O 6.30 odbywa się ofiarowanie mnichom ryżu. Wygląda to w ten sposób, że wokół sali obok stołówki wszyscy medytujący klękają na poduszkach, każdy dostaje talerz z ryżem i gdy mnisi klasztorni podchodzą, to należy skłonić głowę i włożyć po łyżce ryżu do ich "dzbanów" na jałmużnę. Ma to być ofiara od nas, choć mnie wydaje się to trochę na wyrost, zwłaszcza, że oni potem część tego ryżu wsypują do miski, z której z kolei ląduje on w misce z naszym ryżem... Ale taka tradycja ofiarowywania jałmużny.
        W dni parzyste do stołu z jedzeniem pierwsi podchodzą mężczyźni, w dni nieparzyste - kobiety. Jedzenie jest wegańskie, kiepsko doprawione, bo biali nie lubią pikantnego... Na śniadanie jest ryż oraz jedno lub dwa rodzaje mieszanych warzyw i roślin.
        Trochę więcej zachodu jest przy dawaniu mnichom jedzenia na lunch (o 10.30). Siedzą oni na podwyższeniu, kobiety formułują na kolanach kolejkę po 2 osoby w rzędzie i po kolei podają im garnki i miski z warzywami, tofu, chili, owocami itp., jednocześnie się im kłaniając. Mnichów jest 4, od kobiet przyjmuje to główny (lub najstarszy) mnich (tzn. kobiety kładą to na jego szacie), on nakłada do swego dzbana i podaje dalej. Od ostatniego mnicha gary, talerze i miski z jedzeniem odbierają mężczyźni i niosą na stół, z którego potem nakładają sobie medytujący. 






        Na lunch wybór jest znacznie większy, podstawą oczywiście jest ryż, czasem także makaron, do tego różne mieszanki warzywne. Na deser są owoce. I jest to ostatni posiłek tego dnia, więc każdy opycha się do granic możliwości :P



        Po godzinie 12.00 nie należy spożywać żadnych posiłków, w grę wchodzą tylko napoje. Ale nie podchodzi się do tego super restrykcyjnie, bo też niedawno przy bramie klasztornej otwarto sklepik, w którym można zakupić jakieś snaki czy zupki chińskie. Z jego powstaniem była związana dość gruba afera, a nawet dwie, wynikające z niesubordynacji obcokrajowców oraz pomysłowości lokalsów. Wcześniej okoliczni mieszkańcy ustawiali swoje stoiska i grille przy drodze. Klasztor, jak wspominałam, serwuje jedzenie wegańskie w myśl zasady "nie krzywdzimy żadnych istot żywych". Ci od grilii łowili natomiast ryby w klasztornym stawku (!) i serwowali je przyjezdnym medytującym...
        Druga afera związana była z tym, że biało ubrani młodzi obcokrajowcy pojawiali się w okolicznych miejscowościach, chodzili na imprezy i pili alkohol. Wiadomo było po stroju, że są z klasztoru, co przysparzało mu złej sławy, zwłaszcza, że klasztor żyje z pieniędzy Tajów, bo dotacje białych są baaardzo niewielkie. Więc Tajowie łożąc na klasztor i widząc, jak są one roztrwaniane na dokarmianie i utrzymanie pijących białych, zaczęli się buntować.
        Obie te historie doprowadziły do tego, że koniec końców przy klasztornej bramie powstał ów sklepik - przybytek rozpusty :P (ale alkoholu i tak nie serwuje :).
        Są 3 pory medytacyjne: o godz. 8.00, 13.00 i 18.00. Dwie pierwsze przebiegają w zasadzie tak samo. Czasem na początku sesji wita nas - o ile jest obecny w klasztorze - sympatyczny i uśmiechnięty abbot (główny mnich), a potem pałeczkę zabiera mnich-trener. Sam abbot jest dobrym duchem tego miejsca i, mimo że ma ponoć ponad 60 lat, wygląda, jakby miał max 40 - twarz gładziutka, zupełnie bez żadnych zmarszczek. Wiecznie uśmiechnięty, pozdrawiający wszystkich, a jego "Everybody happy!" i "Beauuuutifull!" jeszcze mi w uszach dźwięczy :) Facet jest naprawdę niezły, wprowadza rewelacyjną atmosferę i ma świetne poczucie humoru. Jednemu starszemu gościowi, który był tu również rok wcześniej, powiedział: "Last year - young man. This year - young boy. Next year - young baby. Or maybe back to nature!" :))
        Medytacja w tym klasztorze to tzw. vipassana, która uczy "widzieć rzeczy takimi, jakimi są". Tutaj polega to przede wszystkim na obserwacji swojego oddechu oraz świadomości ciała. Dwie pierwsze sesje składają się z 3 części medytacyjnych, tzn. medytacji chodzonej, siedzącej i leżącej. Podczas chodzonej idziemy wolniutko, jeden za drugim, tworząc długą linię na "spacerowniku" lub przez las wokół góry, skupiając się na kroku i oczywiście na oddechu. Wygląda to dość nieziemsko, zwłaszcza w lesie :))






        Potem siedzimy po turecku lub lepiej w pozycji kwiatu lotosu z zamkniętymi oczami, obserwujemy oddech i koncentrujemy się na świadomości naszego ciała.


        Ostatnia część medytacji odbywa się w pozycji leżącej i jest baaardzo przyjemna :) Ci, co wstali na wczesnoporanną własną medytację zasypiają :P Całość trwa około 2 godziny.
        Wieczorna sesja składa się przede wszystkim ze śpiewu - po tajsku (w naszych książkach mamy transkrypcję z kwiatków na pisownię angielską) oraz angielsku (3 linijki tajskiego, pół linijki "tego samego" po angielsku). Trwa to około godziny, potem jest medytacja siedząca i się rozchodzimy.


        W zasadzie dość szybko dostosowałam się do tego rytmu. Jedyne, co było dla mnie gestem bez większego znaczenia, kiedy czułam się nieswojo, było oddawanie pokłonów Buddzie.... Ale czułabym się jeszcze głupiej, gdybym jako jedyna nie robiła tego, co inni, więc nabrałam medytacyjnego dystansu i jakoś poszło :P Poza tym pewien Kanadyjczyk powiedział, że my jesteśmy tu gośćmi, uczą nas medytować, karmią nas, a w zamian tylko proszą o okazanie szacunku - i jakby nie było: miał rację.
         Zupełnie nie czuję się kompetentna, żeby rozprawiać na temat buddyzmu czy medytacji jako takiej,  a za mało czasu tu spędziłam, żeby mieć odpowiednio duże ku temu rozeznanie, więc powstrzymam się od jakiegokolwiek oceniania czy też innych wywodów. Zainteresowanych tematyką odsyłam do odpowiednich opracowań :)
        Marcin naprawdę stał się takim moim duchowym przywódcą i więcej dały mi rozmowy z nim niż sama medytacja. Jakoś tak potrafił, cwaniak :P, dotrzeć niesamowicie głęboko... Istne pranie mózgu mi zrobił :)) Jeszcze nie wiem, czy ma rację w tym wszystkim, ale dał mi  sporo do myślenia, choć to właśnie myśleniu nie powinno się według niego wierzyć :)) Ale jest niezwykłym człowiekiem, z jogą i medytacją ma do czynienia od kilku ładnych lat, więc można powiedzieć, że jest już na dość wysokim poziomie rozumienia tego całego bałaganu. I ma rewelacyjne poczucie humoru i spory dystans do siebie samego, więc ubaw z samych siebie też mieliśmy niezły. A ostatnia moja noc w klasztorze, kiedy słodko grzeszyliśmy... zajadając migdały pod gwiazdami :) była jedną z bardziej wyjątkowych chwil w Tajlandii. 
        Tak naprawdę przyjechałam tu nie tyle dla samej medytacji, co dla zdobycia jakiegoś nowego doświadczenia. Ale, szczerze mówiąc, wyniosłam z tego znacznie więcej niż samo doświadczenie.
        Mimo że byłam tu krótko (w sumie około tygodnia), to jednak pewną samoświadomość zyskałam. Przede wszystkim odnośnie tego, że tego rodzaju medytacja nie jest mi obca, bo pewne jej elementy nieświadomie wykorzystuję na co dzień, podobnie pewnie zresztą, jak i wielu innych, którzy np. z górami mają do czynienia :) Bo czyż jest piękniejsza i głębsza kontemplacja świata i odczuwanie samego siebie względem niego niż wędrówka przez góry czy oszałamiający widok dookoła, gdy czujesz się jedynie maleńką istotą w tym wszechświecie, której problemy tak naprawdę nie mają aż tak dużego znaczenia...? Toż to przybliża nas do nirwany :)
        Poza tym można uświadomić sobie, jak wiele różne religie mają wspólnego ze sobą, tylko inaczej to nazywają. Chrześcijaństwo mówi "modlitwa", buddyzm mówi "medytacja". W chrześcijaństwie mamy zbawienie, w buddyzmie nirwanę, w islamie zjednoczenie z Allahem. A wszystko to sprowadza się do szczęścia, łaski Bożej czy życia wiecznego.

        Czułam tutaj spokój i takie uwolnienie się od podróżniczej pogoni - do czasu, gdy postanowiłam wspiąć się na górę, która wznosi się nad klasztorem:


        Ponoć legenda mówi, że jakaś dziewczyna weszła na szczyt - stwierdziłam zatem, że skoro ona mogła, to mogę i ja :D
        Wyruszyłam zaraz po śniadaniu, bo tak sobie wymyśliłam, że może z góry fotkę strzelę, gdy będzie medytacja chodzona na spacerowniku. O naiwności... Przede wszystkim mgła utrzymywała się do 10, więc generalnie nic nie było widać od samego dołu. Poza tym droga nie była ani łatwa ani bezpieczna... Kilka razy trzeba było się nieźle nawspinać, również po skałach, czasem przytrzymując się jakichś krzaków i mając nadzieję, że wytrzymają mój ciężar. W końcu doszłam do punktu, gdzie były jakieś 4 metry wspinania się w pionie, co było, myślę, wykonalne, acz mało bezpieczne, a będąc tu samemu to raczej głupie...




        Chciałam szukać innej drogi, ale wtedy nie zdążyłabym na lunch, który jednak - jako ostatni posiłek dnia - był priorytetem :P
        Sama wspinaczka nie była jednakże czasem straconym. Dobrze było się nieco więcej poruszać, poza tym doszłam do wniosku, że była to najlepsza moja koncentracja w tym miejscu. Byłam świadoma każdej części swojego ciała, wszystkie inne myśli uleciały, każdy mój krok był "mindful" - uważny i rozważny. Czyli dokładnie tak, jak nauczają w tej świątyni.
        Dobrze, że ubrałam 2 pary spodni, bo jedna nadawała się już tylko do wyrzucenia... a ja przynajmniej mogłam pokazać się ludziom, mknąc pod prysznic :P




        Ale co to zmieniło - poczułam adrenalinę... :) I zaczęłam się niecierpliwić. Gorzej było mi się skupić - zwłaszcza, że wiedziałam już, że ja moją medytację odbywam w inny sposób. Podczas grabienia liści postanowiłam, że pobędę tu jeszcze jeden dzień, spróbując skorzystać z tego maksymalnie, i będę ewakuować się w stronę Laosu. Ale wtedy Marcin zrobił mi kolejne pranie mózgu i potrzebowałam jeszcze jednodniowego bufora przed wyjściem na wolność :)
        Nie znam się na tym zupełnie, ale tak sobie myślę, że we wszystkich zakątkach świata ludzie starają się dotrzeć do szczęścia różnymi mistycznymi drogami. W zeszłym roku w dżungli amazońskiej uczestniczyłam w szamańskiej ceremonii ayahuasca, w tym roku medytacja w buddyjskim klasztorze. I nawet jeśli sporo te drogi różni, to jednak w końcowym efekcie rzecz rozbija się o to samo. Szczęście i wewnętrzny spokój.





4 komentarze:

  1. Marita! znowu to robię! Ty mi to robisz... uwielbiam to! czytam Cię, nie w pośpiechu, nie po kawałku, nie byle jak..., słuchając tej samej muzyki co rok temu i odpływając myślami .. daleko. Jeśli za rok nigdzie nie polecisz to sama bilet Ci kupię :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)
      A ja tak sobie pomyślałam, że w przyszłym roku będę na Święta w domu. Chyba nie zrobisz tego mojej Mamie? :))
      Dzięki!

      Usuń
  2. Witam. Czy ten nauczyciel buddyjski Marcin jest może katowiczaninem i ma nazwisko ma W? ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem pewna czy mogę publicznie pisać dane dotyczące konkretnego człowieka, ale zapraszam na priv :)
      ryha.mc@gmail.com

      Usuń