26 sty 2015

Si Phan Don, czyli stolica Królestwa Hamaków :)

[22-24.01.2015]

        Jeśli Laos jest Królestwem Hamaków, to Cztery Tysiące Wysp (Si Phan Don) to jego stolica :)



        Kraina ta to teren, gdzie Mekong tworzy ogromną sieć rozlewisk i  kanałów, poprzeplataną wodospadami i mnóstwem większych wysp i mniejszych wysepek, z których najmniejsze to zgrupowania zaledwie kilku krzaków.



        Są tu trzy wyspy turystyczne: Don Khong, Don Det i Don Khon. Pierwsza jest największa i ponoć mało ciekawa, druga jest z tych  trzech najmniejsza i najbardziej popularna, znana też jako imprezownia dla backpakersów, ale też jako miejsce, które niewiele ma wspólnego z typowym Laosem.
        Ja wybrałam ostatnią wyspę, Don Khon, która jest spokojniejsza, ale też podobno przeznaczona dla turystów z nieco większym budżetem. Liczyłam na to, że i tak coś taniego tu znajdę i dzięki cierpliwości własnej, przejściu kilku gusthousów, które były albo pełne albo puste i za 27 dolarów, dotarłam do samego końca wioski i malutką dróżką doszłam do bungalowów z własną łazienką, moskitierą oraz - co najważniejsze - balkonikiem z hamakiem :D 
        Gotowa byłam za taką miejscówkę  zapłacić 50 tys. kipów, co na Laos jest raczej niewiele i tak też wynegocjowałam, choć pierwotna stawka wynosiła jedynie 10 tys. więcej.



        Zawsze jako dziecko chciałam mieć łóżko z baldachimem jak księżniczka - i proszę! Marzenia się spełniają :D


        Właścicielka sympatyczna, nawet dostałam nowiutki bielutki ręcznik, a na odchodnym powiedziała: 
- Beautiful!
- Yes, it's beautiful here.
- No! You beautiful.
        Cóż... Azjaci mają zupełnie inne poczucie piękna i urody. Często wystarczy im biała skóra i tym razem chyba tak było, bo bez patrzenia w lustro mogłam wyobrazić sobie, jak wyglądam po 2 dniach bez prysznica, grzebienia i szczoteczki do zębów oraz po ponad 17 godzinach spędzonych w różnych transportach.
        Pierwsze co - ległam na hamaku :) Oj tak... Wakacje :)
        Gdy już się z niego zwklekłam, wzięłam prysznic (powrót do zimnej wody), zrobiłam małą przepierkę, kawę (z oszukanej kawy, która była cappuchino) i taka świeżutka... ległam z powrotem na hamak.


        Nawet do zdjęcia prania nie chciało mi się ściągnąć :P
        Tego dnia opuściłam hamak tylko po to, by zasięgnąć gdzieś internetu, zjeść coś konkretniejszego i w drodze powrotnej do hamaka zakupić piwo i smażone chipsy bananowe :D
        Wkrótce okazało się, że najlepszym punktem obserwacyjnym zachodu słońca na całej wyspie jest nic innego jak mój hamak właśnie, bo znajdowałam się na samym końcu wioski, w ostatnim bungalowie w całym rzędzie i nic nie zakłócało mojego widoku :) A świątynia położona nieco w głębi około 150 m dalej tylko dodawała uroku temu wszystkiemu.


        Hamak, piwo, zachód słońca... żyć, nie umierać! Jeszcze tylko przydałby się ktoś, kto by stopy wymasował i po drugie piwo poleciał :P
        Swoją drogą, z dużym bólem w sercu muszę powiedzieć, że Lao Beer jest lepsze nawet od rumuńskiej Timisoreany... Zwłaszcza w takiej scenerii :)


        Następnego dnia zrobiłam objazd wyspy na rowerze. Sam rower z guesthousu był raczej mało wiarygodny, bo najpierw babka musiała założyć mu z powrotem łańcuch - nie reagowała na moje propozycje, że może ja jednak wypożyczę jakiś w wiosce... Niestety już zapłaciłam, a ona z zacietrzewieniem obróciła rower do góry dołem i walczyła. W końcu jej się udało, ale jeszcze wskazałam na brak powietrza w oponach.
- No problem!
        Dopompowała. Pojechałam. I mimo niedziałających hamulcy było dobrze :))
        Najpierw świątynia tuż obok z bardzo starą stupą na tyłach.




        Podjechałam też pod wejście prowadzące do wodospadu Li Phi oraz plażę, jaka tu była. Bilet kosztował 35 tys. kipów, czyli tyle, co naprawdę dobry i wypaśny obiad. Pomyślałam, że wrócę tu po południu, bo nie zabrałam stroju kąpielowego, a jak już tyle mam płacić, to chociaż też z plaży skorzystam. (Ale nie wróciłam - po południu wybrałam znowu hamak i piwo :P)
        Na wyspie są też dwa punkty wypadowe do obserwacji rzadkich delfinów, jakie tu występują. Nie liczyłam, że jakiekokolwiek zobaczę, zresztą zeszłoroczna obserwacja delfinów na Amazonce, gdzie czasem było widać przez sekundę ich grzbiety, zupełnie mi wystarczy.
        Zatoka Margarita:




        Wioska Ban Hang Khon - po drugiej stronie Mekongu, te widoczne wzgórza, to już Kambodża:



        Na wyspie znajduje się sporo pozostałości po kolei, którą zbudowali  tu Francuzi w pierwszej połowie XX w. Miała ona ułatwić przede wszystkim handel, a jej budowa pochłonęła wiele żyć, bo też teren pod jej budowę (wyspy i  wodospady) nie był łatwy do opanowania.
        Głównym śladem po kolei jest most łączący Don Khon i Don Det:


Natomiast w wiosce Hang Khon znajduje się także lokomotywa oraz dawna rampa dla kolei:




        Chciałam objechać wyspę dookoła, ale w końcu gdzieś w lesie po kilku mostkach, które lepiej, by nie zorientowały się, że ktoś po nich jedzie, trafiłam na taki mostek:



        Weszłam na niego delikatnie bez roweru, ale chwiał się niemiłosiernie... Może i był do obejścia pieszo przez krzaki, ale z rowerem  nie bardzo to widziałam. No to z powrotem...

        Wróciłam do wioski i w knajpie zamówiłam polecaną przez przewodnik rybę duszoną w liściu bananowca. Nie była to tania wersja, bo chciałam zjeść coś tutejszego typowego i dobrego (choć 17 zł za taki "przysmak" to też znowu nie aż tak dużo, jak na nasze warunki). Dostałam coś takiego:


        Nie wiem, ile było w tym ryby, ale był też przezroczysty makaron i chyba coś cebuli. Owszem, było to smaczne, ale małe, niezbyt szałowe i generalnie poczułam się oszukana i rozczarowana... No i nadal głodna. Zdjęcia w internecie pod hasłem "fish steamed in banana leaves" wyglądają jednak inaczej.
        Pojechałam jeszcze rowerem w drugą stronę wioski aż dotarłam do  innego wodospadu:



        A potem przez mostek na kolejną małą wyspę i jeszcze jeden wodospad:




        Pojechałam też dalej i wkrótce okolica zrobiła mi się znajoma i po minucie natrafiłam na mostek od jego drugiej strony :))


        Czyli pełen objazd po wyspie można uznać za zakończony sukcesem.
        Wróciłam do hamaka, po drodze zgarnęłam piwo i zrobiło mi się taaaak dobrze :) Nawet skądś przywiało mi odrobinę internetu, więc mogłam kilka maili wysłać. Miałam zamiar nadrobić bloga albo napisać któryś z 2 artykułów, które na mnie czekają, ale nieprzyzwoicie  się rozleniwiłam :)
        Poczekałam na zachód słońca i ruszyłam na Don Det, czyli tą imprezową wyspę. Obie wyspy połączone są wspomnianym mostem, za którego przekroczenie w dzień trzeba zapłacic 35 tys. kipów, a późnym popołudniem już nikogo tu nie ma. Pojechałam rowerem oczywiście, bo to jednak kawałek jest - że niby po piwie? I co z tego, w Laosie jestem :P
        Ceny w restauracjach okazały się być bardzo podobne do tych na Don Khone. Gdzieś tam zatrzymałam się na zupę, co było małym koszmarem, bo muszki prawie mnie tam żywcem zżarły. Jakoś po mojej stronie jest mniej tych latających terrorystów.
        Zafundowałam tym sobie kilkukilometrowy powrót w ciemnościach wiejską ścieżką w świetle własnej czołówki. Po lewej Mekong, po prawej chałupy, guesthousy, restauracje lub najczęściej nic. A na ścieżce liczne mostki, wyboje, kury i pijani, zataczający się turyści.
        Długo się zastanawiałam czy nie zostać w hamaku dzień dłużej, ale jeszcze chciałam zobaczyć ruiny świątyni khmerskiej w okolicach Champasak, ponoć najbardziej imponujące poza Kambodżą i wpisane na Listę UNESCO. A potem Wietnam. Teoretycznie wyrobiłabym się na styk, ale... jestem w Azji, więc lepiej mieć ten jeden dzień w zapasie na nieprzewidziane sytuacje :)
        Jeszcze mały spacer po mojej wiosce:





        Bilet do Pakse,  skąd miałam motorem jechać do Champasak, zakupiłam dzień wcześniej u sympatycznego Chińczyka (Happy Shop), gdzie miałam stawić się następnego dnia rano o 11.00.
        O 10.55 biuro było zamknięte na kłódkę. Zapytałam o kolesia w knajpie obok, czy wie, o co z tym biurem chodzi. Wysłał mnie do jakiejś innej agencji. Pytam tam - koleś wysyła mnie jeszcze gdzie indziej. W kolejnym miejscu facet mówi, że łodzie już odpłynęły, ale dzwoni do tej "mojej" agencji - ich łódź też już odpłynęła. Facet troszkę ubawiony pyta, kto mi to sprzedał... Przy kłódce była kartka z numerem telefonu, więc poszłam z powrotem z zamiarem poproszenia kogoś, by zadzwonił w moim imieniu.
        Odrzwia otwarte, ale faceta nie ma. Jest już kilka minut po 11. Czekam chwilę, w końcu koleś się pojawia, coś tam tłumaczy i pakuje mnie do łodzi. Na koniec macha nam wszystkim - faktycznie Happy Shop...
        W Ban Nakasang nie chcą przyjąć mojego vouchera na bilet autobusowy. Twierdzą, że nie wiedzą od kogo on jest i mam zapłacić jeszcze raz... W tej samej sytuacji jest jeszcze kilka osób, które kupiły bilet u tego Chińczyka. Ktoś mówi, że koleś jest nowy, więc mogą go tu jeszcze nie znać. Tłumaczymy, babka gdzieś dzwoni, po dłuższej chwili wymienia nazwisko jakiegoś kolesia, mnie ono nic nie mówi, ale chodzi o Chińczyka, więc potwierdzamy i w końcu dostajemy bilety.
        Mieliśmy wyjechać o11.30, wyjeżdzamy tuż przed 13, przy czym część osób z bagażami stoi w korytarzu.
        To zdecydowanie była Azja :)) Część ludzi się niecierpliwi, bo z Pakse mają odlot samolotem i boją się, że się spóźnią. Babka z agencji, która jedzie razem z nami, jest zasypywana pretensjami i w końcu mówi, że ona dla nich nie pracuje, tylko im pomaga, bo oni nie znają angielskiego :)) Niezła ściema i to jeszcze taka oczywista, bo babka prócz tego, że najpierw idzie przez cały autobus, depcząc po ludziach i pakunkach w korytarzu i zapisując sobie ile osób gdzie jedzie (bo destynacji było tu kilka), to potem z przodu krzyczy jeszcze raz ile osób i gdzie i trzeba się zgłaszać (a dokładne policzenie przy tylu osobach jest niemożliwe), to potem jeszcze sprzedaje choćby mojej sąsiadce voucher na dalszą podróż :)) Ubaw miałam niezły. Absurdy to jest to, co po prostu kocham :)
        Ale w końcu ląduję w Pakse i pozostaje mi ostatni dzień w Laosie...

P.S. Niniejszym, w chwili publikowania tegoż posta, mogłabym zakrzyknąć: "Good evening, Vietnam!" - a może lepiej "Good night", bo ponad 16-godzinna podróż autokarem, który zdawał się być raczej towarowy niż pasażerski, z muzyką wietnamską walącą na okrągło z głośników, napompowała mi głowę na tyle, że mam wrażenie, iż zaraz pęknie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz