13 sty 2015

Spływ(y) Mekongiem

[08-09.01.2015]

        Wczesna pobudka i o 5.30 (nadal ciemno) byłam już przy biurze imigracyjnym. Światło się pali, ale w środku nikogo nie ma. Poczekałam kilka minut, potem poszłam na drogę, prowadzącą do "przystani". Na łódkach jakieś delikatne światło jest, ale nikogo nie widać.
        Zeszłam na dół do rzeki, świecąc sobie czołówką. Cisza. Poczekałam kolejne kilka minut. Zostawiłam duży plecak i z powrotem poszłam do biura na górze. Wszędzie pustki. No, jaja jakieś :))
        Ponownie zeszłam na dół i dostrzegłam, że ktoś tam się krząta. Jakaś łódź przypłynęła też chwilę wcześniej od strony Houay Xai. Gdy w końcu ktoś gdzieś się pokazał, poświeciłam mu z brzegu latarką po oczach, mając nadzieję, że mnie zauważy. Nic z tego. Jakiś chłopak wyszedł na ląd - doskakuję do niego, pytam o Houay Xai, wskazuje mi łódź i drogę do kapitana. No to pakuję się na pierwszą łódkę, przechodzę na drugą i trzecią. Tam stoi chłopak w pidżamie, który nawet coś tam po angielsku skleca. Właśnie przypłynęli, chcą się zdrzemnąć i za godzinę ruszyć  z powrotem, ale nie do Houay Xai, ale Tonpheung. Facet z biura też mi coś o tym wspominał. Pytam o cenę, mówi 600 bahtów. Cena znowu spada. Przyszłam z zamiarem zapłacenia maksymalnie 600 właśnie, ale rzucam kwotę 500 bahtów. Zgadza się. I tak uważam, że to dużo, ale mimo wszystko połowa początkowej ceny...
        Chłopak z łódki obok na migi mówi mi, że to z nim miałam płynąć, bo dograł to z biurem imigracyjnym. Ale, mój drogi, za 1000 czy 800 bahtów nigdzie z tobą nie płynę, zostaję tutaj. Prawa rynku :P
        Chłopakom nie dane było jednak pospać, bo musieli ruszyć swoją łódź, żeby pozostali też mogli wypłynąć. I tak ruszyliśmy w dół rzeki, kapitan w pidżamie :)




        Mekong budzący się do życia i wydobywający się z mgły o wschodzie słońca wygląda magicznie...




        Łódź obecnie była pusta, ale normalnie transportują nią świnie do Chin.


        Było całkiem sympatycznie, zaprosili mnie nawet do śniadania - najlepsze jedzenie, jakie jadłam od kilku dni. Oczywiście sticky rice, czyli lepki ryż, a do tego gotowane zielone roślinki z gotowanymi kosteczkami z odrobiną mięsa (chyba wieprzowiną) oraz smażone suszone mięso bawole - rewelacja!


        Zanim jeszcze zaczęliśmy jeść jeden z chłopaków zrobił kulkę z ryżem, zamoczył w sosie z mięsa i warzyw i kilka takich kulek wyrzucił za burtę - dla duchów rzeki. Na łodzi jest też kilka innych takich magicznych miejsc, np. przy dziobie łodzi jest swego rodzaju domek czy też ołtarzyk dla duchów, podobnie jak i przy silniku. No i kapitan ma nad głową ołtarzyk z Buddą.




        Potem dostałam nawet piwko i suszone banany w formie chipsów do przegryzania :)
        Zimno było paskudnie, zanosiło się na deszcz. Siedziałam taka zgęziała, nawet hamaka z racji tych mrozów nie rozwieszałam (a specjalnie na tę okazję zakupiłam go w Muang Sing).
        Mekong na tym fragmencie jest dość dziki, a teraz w czasie pory suchej, mnóstwo skał wystaje zewsząd, więc trzeba dużych umiejętności, by pomiędzy nimi lawirować. 



        Do Tonphong dopłynęliśmy po około 5 godzinach. Tam kapitan powiedział, że jego kolega zawiezie mnie na dworzec autobusowy za 10 tys. kipów (ok. 4,5 zł). Byłoby to niewiele, gdyby nie to, że znajdował się on może jakieś 600 m dalej. Nie omieszkałam powiedzieć kolesiowi, który niestety nic nie rozumiał, że jest to czyste złodziejstwo. A on się cieszył jak dziecko: "sip kip, sip kip!" (sip - "10").
        A to jeszcze nie koniec tego złodziejstwa. Na dworcu lokalsi nieprzyjemnie nabijali się ze mnie, zapewne również dlatego, że tamtemu zapłaciłam za nic. Na moje pytanie, kiedy będzie autobus do Houay Xai tylko gawędzili między sobą, w końcu pokazując, że mam usiąść. Było to bardzo nieprzyjemne. Po około pół godzinie dostałam sygnał, że mam kupić bilet. 50 tys. kipów lub 200 bahtów za 45 km. Dodam, że dzień wcześniej płaciłam 30 tys. za 2 godz. drogi i to bardzo kiepskiej i to w minivanie, a tu mam jechać na pace pick-upa, jakieś 40 minut po świetnej, asfaltowej drodze. 50 tys. płaci się zwyczajowo za 4 godziny drogi. Jakże tu żałowałam, że nie potrafię być bardziej bezczelna. Mimo że bilet kupowałam w kasie dworcowej, to głowę dam, że mnie kobieta orżnęła, zwłaszcza, że kwota na bilecie bardziej przypominała 100 bahtów niż 200. Inne słowo, jak złodziejstwo, do głowy mi nie przychodzi...
        W międzyczasie zaczęło padać, a potem lać i miało nie przestać nawet na minutę przez kolejne 3 dni.
        W Houay Xai miałam 2 opcje. Najłatwiej i najszybciej byłoby jechać znowuż do Luang Namtha, tam zanocować i być w Nong Khiew, do którego zmierzałam, w ciągu 24 h. Ale że nie chciałam jechać ponownie tą samą drogą, to wymyśliłam, że spłynę dalej Mekongiem w stronę Luang Prabang, czyli trasą, która tak popularna jest wśród turystów z tym, że w połowie, w Pakbeng, wsiądę w autobus do Oudomxai, a stamtąd do Nong Khiew. Gdybym wtedy wiedziała, że po 3 kolejnych dobach nadal będę w drodze, kombinując i wkurzając się na kolejne oszustwa i próby zrobienia na mnie biznesu, to zapewne bym się nad tym dwa razy zastanowiła...
        Ale póki co czekał mnie kolejny spływ Mekongiem, który uważany jest za jedno z najpiękniejszych doświadczeń w całej Azji południowo-wschodniej :)  
        Wieczorem, zamiast iść do knajpy, zakupiłam kulę lepkiego ryżu, zupę oraz smażone tofu - wszystko ładnie zapakowane w woreczki i spałaszowane w pokoju:


Zaskoczył mnie zlew, gdy odkręciłam go w łazience... Nie, że rura odpływowa ciekła. Jej po prostu nie było :)


        A pokój też niezły :)) Różowe firanki, drewniana toaletka...


        Rano nadal lało paskudnie. Teoretycznie mieliśmy wypływać o godz. 11. W związku z tym, że ponoć łódź szybko się zapełnia, to lepiej być wcześniej, zająć dobre miejsce i trochę je sobie urządzić, żeby mieć miejsce na nogi. Byłam tu już zatem chwilę przed 10.00. W środku siedziało dwoje obcokrajowców i kilkoro lokalsów.
        Dostał mi się bilet z numerem 1. Na siedzeniach leżały kartki z numerami, logicznym było więc, że nr biletu to nr siedzenia. Ale lokalne kobiety pokazują, że wcale nie i że można zająć miejsce, jakie się chce. I tak na miejscach z przodu były pousadzane wory z czymś, usiadłam więc gdzieś w trzecim rzędzie, przesuwając co nieco niezaczepione o podłogę siedzenia żywcem wzięte z samochodów...





        Potem jednak kobiety znikły,  zjawił się kapitan, jeszcze raz zapytałam o miejsca - i lepszej miejscówki chyba bym nie znalazła :D Dużo miejsca na nogi, dobry widok - tylko tona butów tuż obok. Ale byłam dobrej myśli :) Tylko jeszcze na wszelki wypadek przewiązałam tę dziurę w burcie peleryną - i całe szczęście, bo wiało srogo, poza tym wiatr czasami też deszczem w tę stronę zacinał. A tak, to byłam chociaż ciut osłonięta.




        Lało nieustannie. Obserwowałam ludzi, którzy zmierzali do łodzi. I tak się zastanawiam - jak można po krajach typu Laos podróżować z walizką na kółkach...?



        Zanim wyruszyliśmy wystąpił na przód lokals i po angielsku, groźnym głosem, dał nam kilka wskazówek - np. odnośnie tragarzy w Pakbeng, którzy mogą wynieść nasz bagaż, tylko trzeba uważać, żeby go nie zwinęli... Odnośnie wymiany pieniędzy, samej wioski itd. Następnie nastraszył, że będą tam tłumy, że trzeba szybko znaleźć zakwaterowanie, że o 22 wyłączają prąd itp. i zakończył - a jakże - reklamą "swojego" hotelu: 250 bahtów za osobę, 500 bahtów za dwójkę. Ma tylko 7 wolnych pokoi! Kilku naiwnych się znalazło... Głównie wśród starszego pokolenia, bo większość młodszych wyczaiła podstęp. Dodam, że sama spałam w pokoju 2-osobowym za 150 bahtów... Za to już w Pakbeng zaczepiła mnie wystraszona dziewczyna, która wykupiła sobie pokój u tego kolesia i szamotała się po wiosce w poszukiwaniach. On sam nie płynął z nami, chyba podał tylko nazwę hostelu. Kasę oczywiście zgarnął z góry. I głowy nie dam, czy ten hostel faktycznie istnieje...
        Wypływać mieliśmy o 11, ruszyliśmy o 12.30. Ot i laotańskie poczucie czasu.
        Wcześniej słyszałam czy też czytałam o backpakersach, którzy piją niesamowicie na łodzi, jest głośno itp. itd. Faktycznie, zrobiła się taka grupka, mniej więcej pośrodku - całe szczęście z dala ode mnie. Ale cała reszta spokojnie czytała albo spała, także obyło się bez ekscesów, choć ci pijący porozlewali dookoła siebie sporo piwa, w związku z czym bez butów lepiej było się tam nie zapuszczać (a trzeba było, choćby i po drodze do toalety).
        Padać oczywiście nie przestało. Mekong w tej części jest już mniej dziki, ale też piękny.




        Ja czas spędzałam głównie nadrabiając zaległości na blogu, dopóki nie padła bateria. Potem oddałam się kontemplacji krajobrazu z mp3 na uszach - dopóki nie padła bateria... Potem pogadałam z sąsiadami i tak po mniej więcej 5,5 h dopłynęliśmy do Pakbeng, wioski znajdującej się w połowie drogi między Huouay Xai i Luang Prabang.
        Jak przypuszczałam, nie było żadnego problemu ze znalezieniem zakwaterowania i to nawet, jak na warunki laotańskie, taniego. W moim pokoju lepszy był zasięg internetu z knajpy naprzeciwko, więc wybrałm się tam na kolację - duża porcja zupy w stylu tajskim, mocno pikantna. Od tajskich pyszności niewiele odbiegała, za to dokładnie przeczyściła mi nos, który z racji nasilającego się przeziębienia, miał  tendencje do zatykania się.
           Grupka imprezujących z łodzi gdzieś tam bawiła się nawet do późna, mimo deszczu, który ciągle nie przestawał lać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz