10 sty 2015

Wolontariacko na laotańskiej wsi

[01-05.01.2015]

- Hej! Wyglądasz, jakbyś była sama, zupełnie tak, jak ja! Miesiąc już pdróżuję sam, a gdy cię zobaczyłem, to pomyślałem, że fajnie byłoby tak z kimś przy piwku posiedzieć.
        Przede mną nagle wyrósł wysoki barczysty chłopak. Wyraźnie jest pod wpływem i nawija.
- Dzisiaj planowałem dostać się do Muang Sing, ale nie chciałem jechać autobusem, więc zacząłem iść. Ale po 10 km zawołali mnie lokalsi, "chodź, chodź!", wołają. No to idę. Paliłem z nimi, piłem whisky i mnie upili. W końcu wziąłem plecak i znowu zacząłem iść. Ale wtedy ponownie jakieś dzieciaki mnie zawołały: "chodź, chodź!", no to idę. I znowu kilka głębokich. Aż w końcu władowali mnie na ciężarówkę i przywieźli tu z powrotem.
        Koleś do słowa dojść mi nie dał, wyrzucał swoje jednym tchem, ale ujął mnie swoją prostotą i uroczym uśmiechem na gębie :) Fakt, że pijackim, ale mimo wszystko uroczym. Ewidentnie był to wesoły facet. Choć pierwsze, co mi przyszło do głowy to to, że szuka sobie panienki na noc.
- Wybacz, ale mam już inne plany na ten wieczór.
        I faktycznie miałam - najpierw planowałam odwiedzić agencję, która sprzedała mi trefną wycieczkę, postać przed nią, dopóki nie oddadzą mi pieniędzy, a potem kupić skarpetki, bo zrobiło się już bardzo zimno, a moje 2 pary były świeżo wyprane.
        Chyba wyczuł moje podejrzenia odnośnie jego zamiarów:
- Odkąd opuściłem Tajlandię wiem, że w Laosie muszę uspokoić swojego przyjaciela i zasunąć zamek przy spodniach, więc nie masz się, czego obawiać.
        Bezpośredni facet... Chyba nawiązał tu do tego, że prawo zabrania jakichkolwiek poufałości Laotańczyków z obcokrajowcami przed ślubem, a i do ślubu ciężko jest doprowadzić.
        Chłopak pyta, jakie to plany mam, mówię mu zatem o skarpetkach. O agencji nie wspomniałam, bo i  po co, zresztą za długo byłoby tłumaczyć.
- Ale ja mam skarpetki! Dam ci!
- Nie wierzę, że po miesiącu podróży nadal masz czyste skarpetki.
- Mam! Chodź, pokażę ci. Tam, na drugiej stronie ulicy, jest mój plecak.
        Facet na czole miał wypisane, że Amerykanin, ale dla pewności się zapytałam.
-  U.S.
        Of course.
- No dobrze, pokaż mi te skarpetki.
        Koleś urzekł mnie swoim sposobem bycia i naprawdę rozbawił. "Tam, na drugiej stronie ulicy" było dość nieokreślone, więc chwilę trwało zanim znalazł swój plecak.
- Jest ogromny! - mówię. A on na to:
- It's just like my penis. Not that big.
        Czy ja już wspominałam, że koleś jest bezpośredni? :))
        Szybko okazało się, że już cała ulica zna jego dzisiejszą historię i wszyscy patrzą na niego z sympatycznym rozbawieniem. Przedstawił mnie jako swoją żonę - ja dodałam, że mamy już nawet czwórkę dzieci, a on na to, że kolejna czwórka w drodze. 
        Wyciągnął nowe skarpetki - jeszcze nawet nie rozpakowane!
        Poszliśmy na nocne targowisko, chłopak troszkę się zataczając. 
- Jak masz na imię? 
- Layne, a ty?
- Maria.
        Koleś miał ze sobą cały sprzęt campingowy, łącznie z hamakiem, w którym podobno spał w lesie ostatniej nocy. W tych mrozach - nocami temperatura spada nawet poniżej 10 stopni.
        Wkrótce dosiadła się do nas Niemka, z którą byłam na trekkingu oraz jej znajomi Kanadyjczycy. I ci znajomi opowiedzieli mi o swojej wycieczce do Muang Sing i potem do Xiang Kok, skąd z dwoma Francuzami udało im się dostać na łódź towarową i spłynąć Mekongiem do Huang Xai. Mówili, że była to niesamowita podróż, łódź całkowicie pusta płynęła w tę stronę, mieli więc sporo miejsca, a jeden Francuz nawet swój hamak tam rozwiesił i miał super wygodnie. Ależ się zapaliłam do tego pomysłu! :D
        Za jakąś chwilę obeszły nas kobietki z mniejszości etnicznej o nazwie Akha, które już kilkakrotnie wcześniej spotykałam. Sprzedają one ręcznie wyrabiane bransoletki, torebki, paski itp. oraz pokątnie opium i marihuanę. Trochę śmiesznie wyszło, bo 2 dni wcześniej widziały mnie tutaj z Francuzem i wówczas już miały z nas ubaw, że zapewne się "połączymy". A teraz siedziałam tu z Amerykaninem :)) Oj, ależ miały zabawę! Zwłaszcza, że Leyne jeszcze je podpuszczał. W którymś momencie jedna z nich złączyła dłonie i nimi "klapała", tzn. zamykała je i otwierała, a wysysane powietrze robiło dość charakterystyczny dźwięk. Kobieta robi kilka takich "klapnięć", a po nich kilka sapnięć! I jeszcze raz. Bardzo obrazowe i techniczne pokazanie, o co chodzi :))
        Babki taki miały ubaw, że aż zapomniały o swoim handlu.  
        Wkrótce Niemka i Kanadyjczycy poszli. I co tu teraz z tym chłopakiem zrobić.
- Chodź znajdziemy sobie jakiś pokój - mówi.
- Ale ja już mam pokój.
- Mogę spać na twojej podłodze?
- Nie.
-Ale będę grzeczny.
- Nie.
- Naprawdę nie masz czego się obawiać, obiecuję.
- Nie.
        Byłam nieugięta. Nie miałam zamiaru trzymać w pokoju pijanego Amerykanina. Z drugiej strony natomiast opowiedziałam mu wcześniej o wolontariacie w wiosce, gdzie wybierałam się następnego dnia. Pomysł mu się podobał i zamierzał też dołączyć, co mnie nawet dość cieszyło, bo średnio wyobrażałam sobie tam swój samotny pobyt. Dobrze byłoby mieć towarzystwo, zwłaszcza tak udane :)
        Zaczęło się robić naprawdę zimno, zresztą z Leynem nie było za dobrze.
- Chodź, znajdziemy ci pokój.
- A jak masz na imię? Bo zapomniałem.
- Maria...
        Po drodze powiedziałam mu, że ma do wyboru pokój w guesthousie, gdzie ja mieszkam, za 60 tys. kipów lub za 40 tys. kipów w guesthousie obok, ale tam drzwi się nie zamykają.
- Ale ja nie mam kipów.
        Aż stanęłam jak wryta. 
- Pozwól mi spać na twojej podłodze. Bo inaczej będę musiał wrócić do lasu.
        Co za koleś. W lesie zamarznie. Poza tym wiedziałam, że jak teraz pójdzie, to już na wolontariacie ze mną się nie znajdzie.
- Ale będziesz spał na podłodze.
- Tak!
- I będziesz tam grzecznie spał.
- Tak! Obiecuję!
- Ostrzegam, że wiem, jak użyć kolana i łokcia, do tego będę mieć przy sobie nóż.
- Nic nie zrobię! I promise!
        Ledwo wszedł do pokoju już skomentował, że bałagan. A co mu do mojego bałaganu! :P
        Wszedł pod prysznic. Po kilku minutach otwiera drzwi łazienki.
- Masz może ręcznik?
        Bezczelny. Podałam mu ręcznik hostelowy, z którego sama wcześniej skorzystałam. Za chwilę wyszedł w ten ręcznik zawinięty.
- Mógłbyś się ubrać? - rzuciłam, zgarniając swoje rzeczy.
        Kątem oka widzę, że koleś ściąga ręcznik i rzuca go na łóżko. Ponowiłam prośbę.
- Nie kusi cię nawet, żeby popatrzeć?
- Nie.
        Wciągnął gatki na siebie.
- Chyba nie myślisz, że będę spał na tej podłodze?
- Owszem, będziesz.
        Patrzę na podłogę obok łazienki. Yhm, chyba rzeczywiście nie będzie. Koleś zatkał w łazience odpływ wody, więc ta przelała się przez niski próg i zalała podłogę.
- Ale jeśli tylko mnie dotkniesz, od razu wylatujesz z pokoju.
- Jasne, jasne... A podzielisz się ze mną kołdrą?
- Nie. Wyciągaj swój śpiwór.
- Ale on jest na spodzie plecaka.
- Mam to w nosie. Będziesz marzł. Na kołdrę nie licz.
        Całe szczęście łóżko było duże, zmieściłoby się nas troje. 
- Masz wodę?
        Rzuciłam mu butelkę. Prawie jakbym miała utrzymanka :))
        Layne wpakował się w śpiwór i od razu zasnął. Uff...
Rano pierwsze co zapytał:
- Jak masz na imię?
- Maria!
        Może tym razem zapamięta.
        Spakowaliśmy plecaki i poszliśmy zjeść śniadanie na targowisko i kupić Laynowi jakieś cieplejsze ciuchy. Przyjechał z gorącego południa Tajlandii i przekonany, że kurtka i długie spodnie będą mu niepotrzebne, po prostu je wyrzucił.
        O 9.00 stawiliśmy się w umówionym miejscu, skąd On Kao oraz jego przyjaciel, pracujący w tym projekcie wolontariackim, zawieźli nas motorami do Soptod, wioski położonej ok. 15 km od Luang Namtha.
        Projekt, jak już gdzieś wspomniałam, rozpoczął się 1,5 miesiąca wcześniej (listopad 2014). Głównym zadaniem jest nauczanie dzieci języka angielskiego. Ale najpierw trzeba zapewnić wolontariuszom odpowiednie warunki, czyli wybudować dom dla nich oraz założyć ogród, z którego będą pozyskiwane warzywa na posiłki. Od wolontariusza pobierana jest opłata w wysokości 5 dolarów (czyli półdarmo) na jedzenie, nocleg oraz - gdy coś zostanie - na nasiona do ogrodu lub przybory szkolne dla dzieci.
        W momencie, gdy my tam zajechaliśmy, to zakwaterowanie było jeszcze u szefa wioski:


        Pokoje mega brudne, ale za to moskitiera i koce niemal nowe. Toaleta jeszcze bardziej zapiaszczona, a mycie się albo w rzece, jak pozostali mieszkańcy wioski, albo polewając się wodą z ogromnej bani. Z tym, że z wodą generalnie jest tu problem.
        Jedzenie było proste, bez mięsa, ale bardzo smaczne :) I nigdy bym nie pomyślała, że można zjeść ryż z jajecznicą i przyprawionym świeżym przecierem pomidorowym. A oto i nasza kuchnia i "stołówka":




        Co udało się zrobić jak dotąd? Wolontariusze dotarli do źródła, skąd woda szła do wioski. Okazało się, że wylot był zaszlamiony, więc w ciągu dnia udawało się naczerpać zaledwie kilka litrów. Po oczyszczeniu przepustowość wody zwiększyła się kilkakrotnie.
        Domu jeszcze nie zaczęto budować, ale za to powstały zaczątki ogrodu. Najpierw teren pod ogród wyglądał tak:


        A w momencie naszego przyjścia był już ustawiony dookoła wysoki płot (przeciw kurom, które wydziobywały nasiona, choć i tak te cwaniary znalazły sobie sposób, żeby płot przeskoczyć), kilka zrobionych rzędów pod nasiona i bodaj 2 rzędy już zasiane i przykryte słomą.


        My przyjechaliśmy tu na 3 dni. Z dzieciakami w szkole nie mieliśmy kontaktu, ponieważ przyjechaliśmy w piątek tuż po Nowym Roku, a dzień był wolnym od szkoły. A potem był weekend, więc też szkoły nie było. Pakę z zakupionymi dla dzieciaków zeszytami i długopisami po prostu dołożyłam do kartonu z innymi przyborami.
        A więc to, co zostało dla nas do pracy, to był ogródek :)
        Sama jestem baba ze wsi, więc prace tego typu nie są mi obce. Zabawne jest tylko to, że ani razu nie zdarzyło mi się przekopywać ogródka mojej mamy, a tutaj pierwsze 1,5 dnia zasuwałam z łopatą, kopiąc suchą i stwardniałą ziemię i rozbijając jej grudy :) W pełnym słońcu to znowuż nie taka łatwa praca, ale dobrze było się zatrzymać w końcu na kilka dni i porobić coś innego.
Czyli najpierw kopanie ogródka...


... potem robienie rowków pod nasiona...


...sianie...


...i  zabezpieczanie słomą. A słomę trzeba było przynieść z pola, znajdującego się około 2 km dalej, po drugiej stronie rzeki. No to dawaj przez rzekę...


        Prąd nie był super silny, ale był i mógł trochę znieść nieuważnego, a takie małe dzieciaki tu zasuwały...


        Po drugiej stronie jest chińska wioska. Słomę natomiast zgarnialiśmy na wzgórzu nad doliną do worków, które potem wiązaliśmy po 2 i znosiliśmy z powrotem do ogródka.



        No i oczywiście polewanie wodą. Jedna konewka, woda z rzeki położonej nieco niżej, więc sporo z tym pracy było. Potem zdobyliśmy jeszcze wiaderko, więc podzieliliśmy się z Laynem pracą, tj. jeden czerpał wiaderkiem wodę z rzeki, wnosił na  górę, przelewał do konewki i ten drugi polewał nasze grzędy.


- Tworzymy dobry team!
        Layne nie ustawał w przekonywaniu mnie, że powinniśmy podróżować teraz razem i że powinniśmy jechać na jego ukochaną wyspę tajską Tonsai.
- Pozwól mi cię tam zabrać i będziesz miała najwspanialszą przygodę życia. Zobaczysz, że nie pożałujesz!
- Nie.
        Popołudniami On Kao, zwany Uncle (bo brzmi podobnie) zostawiał nas i wracał do miasta. Około godz. 16.00 słońce zaczynało zachodzić i robiło się zimno, więc rozpalaliśmy niewielkie ognisko, na którym grzaliśmy wodę na kawę czy herbatę.


        I rozmawialiśmy :)
        Wtedy opowiedział mi zwariowaną historię swojego życia, którą po prostu musiałam opisać (poprzedni post). W ogóle opowiadał dość niestworzone rzeczy, w niektóre ciężko jest uwierzyć... Dużo opowiadał także o swoich seksualnych doświadczeniach i długo nie ustawał w próbach namówienia mnie na to, by mógł dopisać mnie do swojej listy.
- Nie. Layne, odpowiedź na wszystkie twoje pytania brzmi: nie.
        Grunt, że nie był nachalny i miał do tgo świetne poczucie humoru, mocno ironiczne, czyli takie jak lubię, dzięki czemu mogliśmy naśmiewać się z siebie nawzajem :)
        Pierwszego dnia miałam dziwne wrażenie, że niekoniecznie nas chcą w tej wiosce. Nie bardzo odpowiadali na nasze pozdrowienia i byli mocno zdystansowani. Choć wieczorem  szef wioski zaprosił nas do stołu, przy którym siedział z kumplami (prócz mnie żadnych innych kobiet). Oprawili złowione wcześniej ryby, więc była i zupa rybna i pasta rybna, i smażone ryby oraz różne do tego przyprawy, w tym i sos wasabi, którego niewielka ilość wywiercała nos, a potem mózg na drugą stronę :)) Krążyła również butelka lao lao, czyli wódki ryżowej (bez popitki). 
        Drugiego dnia natomiast, do naszego ogniska przyszła starsza kobieta, która zaczęła wyciągać żarzące się kawałki drewna i kijami - jak pałeczkami - wkładała je do zimnej wody, tworząc w ten sposób taki węgiel drzewny. Pomogliśmy jej nieco, rozdrabniając drewno, więc się uśmiechnęła i coś tam zaczęła nam opowiadać. Kiwaliśmy twierdząco głowami, bo - mimo że nic nie rozumieliśmy - to było to bardzo miłe. Gdy poszła spać, sama przejęłam jej pracę, więc trochę jeszcze tego węgla udało się zebrać.
        Drugiego dnia wieczorem przyszedł facet o imieniu Kam On i coś tam po angielsku próbował mówić. Zgrali się z Laynem i palili papierosy.


        Trzeciego dnia ludzie już ewidentnie się do nas przyzwyczaili, pozdrawiali, uśmiechali się. Nawet, gdy wracałam z ogródka, kilka kobietek pokazywało, że dobrze i ciężko pracujemy i że warzywa będą dobrze rosły. I faktycznie! O dziwo ta sucha ziemia dzięki podlewaniu dość szybko spowodowała wzrost roślinek.



        Trzeciego wieczora wokół nas zebrała się już spora grupka mężczyzn, których poczęstowaliśmy herbatą. Na większą konwersację nie było szans, ale trochę z nami posiedzieli.
        Czwartego dnia rano chcieliśmy jeszcze podlewać ogródek i zwijać się około południa, ale okazało się, że dom, w którym trzymaliśmy narzędzia i konewkę zniknął w ciągu nocy... Podobnie jak i zrobiła to konewka :))
        On Kao i jego kumpel zawieźli nas motorami na dworzec autobusowy i tu się pożegnaliśmy. Dalej z Laynem planowaliśmy dostać się do Muang Sing - on z powodu "szmaragdowo-zielonej rzeki" oraz taniego i bezpiecznego zioła, o których od kogoś zasłyszał, a ja chciałam stamtąd przedostać się dalej do Xieng Kok.

        Zapewne szansa na to jest niewielka, ale gdyby ktoś z czytających ten blog bardziej lub mniej przypadkowo znalazł się w Laosie i chciałby dołączyć do powyższego projektu, to poniżej podaję maila do On Keo. Warto, bo chłopaki robią tam bezinteresownie naprawdę dobrą robotę i potrzebują dużo pomocy :)

On Keo: onkeo2008@live.com

I na koniec jeszcze takie  2 obrazki :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz