25 sty 2015

Vientiane, stolica Laosu

[20-21.01.2015]

        W przewodniku przeczytałam, że styczeń to najwyższy sezon w Vientiane, więc dobrze jest zabukować nocleg zawczasu, czego generalnie nie robię. Zabukowałam zatem dzień wcześniej najtańszą miejscówkę w hostelu, 40 tys. za łóżko w pokoju 8-osobowym. Wychodząc z busa natomiast od razu rzuciło mi się w oczy ogłoszenie z hostelu tuż obok: jedynka za 40 tys. Bardzo skromna, ale zawsze jest ta wygoda, że można rozrzucić się z rzeczami dookoła. Ale jeśli nie skorzystałabym z zabukowanego miejsca, to pobraliby mi pieniądze za rezerwację miejsca z karty.
        Ale pewnie i dobrze, że jednak dotarłam do Backpakers Garden Hostel, bo mieli pyszne śniadanie wliczone w cenę, przyjemne wnętrza, przestronny pokój i bardzo miłą obsługę.
        Gdy rozpakowywałam się w pokoju, drzwi otworzył jeden z pracowników, by pokazać ewentualnej klientce pokój.
- Cześć Marysiu!
           Zdębiałam.
- Jestem Bartek! Później pogadamy.
        I drzwi  się zamknęły. 
        Bartek, bardzo sympatyczny i niesamowicie pozytywny chłopak z Jaworzna, od kilku miesięcy  wsiąkł w Laos i jakoś się stąd wyrwać nie może. Sporo w swoim życiu podróżował, a za taki punkt zwrotny uznał moment, gdy w Holandii poddawał się tratamentom z ayahuaski (w dużym skrócie: rozwodniona trucizna, powodująca halucynacje czy też wizje; stały element ceremonii szamańskich w Amazonii; sama próbowałam w zeszłym roku :D).
        Samo Vientiane, czyli stolica Laosu, to taka większa wioska. Mówi się, że jest to najskromniejsza stolica tej części Azji i ja jestem w stanie bez problemu w to uwierzyć. Jazda rowerem po ulicach była bardzo spokojna i bezpieczna (czasem bardziej niebezpiecznie czuję się na ulicach Krakowa...), nawet gdy kilkakrotnie jeździłam pod prąd... Bo sporym utrapieniem są ulice jednokierunkowe, można się srogo pogubić :P
        Ledwo się zakwaterowałam, wypożyczyłam rower i pognałam do ambasady wietnamskiej złożyć papiery o wizę. Była tam grupka osób, ale mniej więcej po pół godzinie załatwiłam, co mogłam, opłaciłam 70 dolarów za wizę na następny dzień i był czas na zwiedzanie miasta.
        Za dużo to tu tego nie ma... Są laotańskie Pola Elizejskie (Lanee Xang Avenue)...



...Łuk Triumfalny (Patouxai)...




... That Luang - najważniejsza laotańska budowla religijna i narodowy symbol kraju (oryginalna stupa zbudowana została w połowie XVI w. przez jednego z królów, obecna pochodzi z lat '30 ubiegłego wieku):


I Mekong po raz kolejny. Oto i jego bulwary :)





          Podobnie jak w Luang Prabang, tak i tutaj znajduje się centrum poświęcone niewybuchom po wojnie wietnamskiej. COPE kładzie szczególny nacisk na pomoc osobom, które ucierpiały w wyniku wybuchów, czyli prowadzi dla nich różnorakie terapie oraz finansuje protezy i rehabilitacje, dając im tym samym szanse na nowe życie. Bardzo poruszające miejsce...








           Dwie świątynie, które są polecane do zwiedzenia, to Wat Sisakat (najstarsza świątynia w mieście oraz jedyny klasztor, który przetrwał najazd Syjamu...



...oraz Haw Pha Kaew, w której niegdyś przechowywany był Szmaragdowy Budda, znajdujący się obecnie w Bangkoku. Obie te świątynie są biletowane, przy czym chyba po raz pierwszy byłam w miejscach, gdzie bilety są poniżej 10 tys. - tu były po 5 tys. i wcale się nie dziwię, bo nie za wiele jest do oglądania.
        A skąd to tyle żółci? To mogą być tylko Tajowie wielbiący swego króla :)

          
        W okolicy Vientiane natomiast znajduje się pewne dziwactwo zwane Buddha Parkiem. Jakiś szalony artysta, ponoć oświecony za młodu podczas spotkania z którymś bogiem hinduskim, doznał natchnienia. I stworzył ogród z wyrzeźbionymi buddami i stworami.


Ogromna dynia ma symbolizować pewną łączność piekła, ziemi i nieba. Wchodzi się do niej przez gębę...


        ...a w samym środeczku są 3 poziomy pokazujące każde z powyższych miejsc. Na samym dole ciemno jak w piekle:


Wyżej już trochę jaśniej:


Ale niebo znowu ciemne :))

Można również wejść na głowę samej dyni.


       
          Inne dziwadła też są niezłe...
     








          Po 17 odebrałam paszport z wizą wietnamską i doznałam niemałego szoku, bo okazało się, że wbijają ją na 3 miesiące! A ja zdecydowałam się ostatecznie na Wietnam z kilku powodów, jednym z nich było przekonanie, że w miesiąc i tak całego kraju nie zobaczę, więc chciałam to sobie rozbić na dwa razy. A tu taka niespodzianka... Zmiany musiały zostać wprowadzone całkiem niedawno.
        Wróciłam do hostelu jakoś krótko przed 18, bo między 18 a 18.30 miałam mieć transfer na dworzec autobusowy, skąd dalej miałam jechać do Sin Phan Don (Cztery Tysiące Wysp) na południu Laosu.
        Swoją drogą było to coś, czego nie lubię, to znaczy nocny przejazd przez dużą część kraju i ominięcie klku interesujących miejsc. Ale wiza mi się wkrótce kończy, więc coś musiałam wybrać. No i do teraz nie wiem, jak ja tyle czasu przebimbałam w północnym Laosie...
        O 18.30 jeszcze nikogo nie było. O 19 nikogo nie było. Krótko po 19 Bartek zadzwonił do tej agencji w moim imieniu - okazało się też, że są dwa hostele o podobnych nazwach i babka w agencji wpisała mi na voucherze i sobie w kajecik ten drugi. Bartek tłumaczy co i jak, transfer ma być za 10 min. 19.30 nikogo nie ma. Bartek dzwoni jeszcze raz. Babka mówi, że kierowca był w hostelu i nikogo nie znalazł. Ale był w tamtym hostelu... To Bartek jeszcze raz tłumaczy który to hostel, na jakiej ulicy i z jakim numerem. Transfer będzie za 15 minut. Za 15 minut nikogo nie ma...
        Ale w końcu kierowca pojawia się o 19.55 (czyli prawie 2 godziny po umówionym czasie) i pędzimy na dworzec, który standardowo znajduje się poza miastem i tym razem jest naprawdę daleko.
        Na dworcu były jeszcze jakieś zawirowania z biletem, nie chciano go chyba sprzedać (ja kupowałam pakiet: bus nocny do Pakse, bus normalny do Nakasang i łódka na wyspę). W końcu kasjer porozmawiał przez telefon z babką z agencji, dali mi bilet, wsiadłam w autobus i nawet nie zdążyłam usiąść na moim miejscu, gdy autobus ruszył...
        Ale to też nie byle jaki autobus! Normalnie są tu nisze z łóżkami :D Kuszetki niemalże jak w pociągu. Trochę przykrótkie, ale wystarczające, żeby coś tam w miarę pospać.



        Krótko po 6 rano byliśmy w Pakse, około godziny czekaliśmy na busa, który podwiózł nas do agencji zaledwie może 1 km dalej i jakoś do 9 czekaliśmy na zwykły autobus. Po niecałych 3 godzinach byliśmy w Nakasang, przejazd łódką zajął zaledwie 20 minut i tak wylądowałam na Don Khon w krainie Czterech Tysięcy Wysp...

P.S. Udało mi się dorwać normalny komputer i zaktualizowałam galerię na Google+ do końca pobytu w Tajlandii... Wiem, że wolno mi akurat z tym idzie :) ale na tablecie nie jestem w stanie zdjęć uporządkować i podpisać, a kafejek internetowych w Laosie raczej niewiele spotkałam. Ale w zamian sporo zdjęć pojawia się w postach ;)

P.S.2 Właśnie mija połowa mojej podróży... Czas gna jak wariat jakiś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz