14 sty 2015

Żeby za łatwo i za przyjemnie nie było...

[10-11.01.2015]

        Jadę busem wypełnionym ludźmi i towarami: gdzie tylko się da, powciskane są torby, pakunki, kartony, stosy jajek, worki z warzywami itp. itd. Sporych rozmiarów motocykl też z nami jedzie. Nie ma jednej szyby, więc kierowca przewiązał okno peleryną (czyli ten sam patent, który zastosowałam dzień wcześniej na łodzi), która porozdzierała się w trakcie jazdy. A może raczej w trakcie spływu, bo długie i silne opady deszczu naniosły błoto na drogę, gdzieniegdzie ją zalało, a w pozostałej jej części asfalt, jeśli jest, to mocno podziurawiony. I tak wszyscy skaczemy jak na komendę - nie tylko prawo-lewo na serpentynach, ale także góra-dół.
        Opatulona jestem w jedyny polar, jaki mi pozostał (drugi zostawiłam w wiosce podczas tajskiego trekkingu), kurtkę, na głowie mam buffa i zaciągnięty kaptur. Ileżbym teraz oddała za ciepły sweter, szal i rękawiczki...






        A tak narzekałam, że w Tajlandii wszystko idzie zbyt łatwo i za bardzo zgodnie z planem... No to teraz mam długo wyczekiwane przeboje :))
        W Oudomxay są 2 dworce autobusowe, jeden blisko centrum, drugi 6 km poza miastem. Budowanie dworców z dala od centrum jest w Laosie coraz częstszym zjawiskiem, zwłaszcza tam, gdzie docierają turyści, bo w ten sposób daje się pracę kierowcom tuk-tuków. Nic,  żeby ułatwić turystom przemieszczanie się, a wszystko, żeby wyciągnąć od nich jak najwięcej kasy.
        Oczywiście z Pakbeng dojechałam na ten zewnętrzny. Lokalsi ledwo wyszli z busa, od razu wpakowali się do dużego tuk-tuka, a dla mnie nie było już w nim miejsca. Zmarznięta i kaszląca nie bardzo chciałam drałować pieszo 6 km. Ale kierowcy tuk-tuków patrzyli na mnie, jak na idiotkę, gdy pytałam o cenę dojazdu do Oudomxay, pokazując mi, że właśnie tam jesteśmy. Tłumaczenie, że chcę do centrum nic nie dało, więc machnęłam ręką na brak współpracy z ich strony i po prostu poszłam pieszo... Przynajmniej moje zdrętwiałe z zimna i skurczone palce u stóp trochę się rozgrzały :P
        Krążąc po guesthousach spotkałam Niemkę, która także szukała czegoś taniego, więc razem wzięłyśmy pokój dwuosobowy.
          Ulewa pomału zamieniała się w deszcz, potem mżawkę, by ostatecznie zniknąć...




        Niestety nie udało mi się uzyskać konkretnej informacji co do tego, jak dostać się do Nong Khiew następnego dnia. Ponoć autobusy w północny Laos odjeżdżają z tego dworca w centrum, ale gdy tam przyszłam, żeby wypytać o szczegóły, to wszystko było pozamykane (o godz. 17.00).  Zaczepił mnie kierowca tuk-tuka, twierdząc, że ten autobus rusza z dworca poza miastem, jest tylko 1 dziennie o godz. 8 i on może mnie tam rano zawieźć za 30 tys. kipów. Figa z makiem, nie będę płacić 13 zł za przejechanie 6 km.
        W hostelu kobietka twierdziła, że autobus jedzie jednak z tego dworca w centrum, ale nie była tego pewna. Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to zebrać się bardzo wczesnym rańcem i na bliższym dworcu być najpóźniej o 6.30 (bo bilet trzeba kupić na godzinę przed wyjazdem, a jeszcze musiałam mieć zapas czasu, żeby ewentualnie dojechać do tego drugiego dworca).
        Pracownik hostelu, który miał zmianę nocną, twierdził, że bus odjeżdża z dalszego dworca o godz. 9, a o 8 trzeba kupić bilet. Wyglądał na przekonanego, więc chciałam się tego trzymać... zwłaszcza, że mogłam wtedy pospać chwilę dłużej i wstać o 6.15 :P. Co nie zmienia też faktu, że guesthouse opuściłam ze sprzecznymi informacjami, tj. niektórzy twierdzili, że autobus odjeżdża o 8, inni że o 9, jedni, że z dworca w centrum, drudzy, że z tego na zewnątrz miasta.
        No i nadal nie wiedziałam, czy czasem nie będę musiała zasuwać znowu pieszo. Liczyłam na to, że gdzieś dostrzegę innych turystów pakujących się do tuk-tuka i do nich dołączę. 
        Nikogo wokół jednak nie było, więc najpierw zaszłam na dworzec w mieście, który był po drodze do tego drugiego. Po drodze natrafiłam również na poranne dawanie jałmużny mnichom. Zazwyczaj daje się lepki ryż, ewentualnie coś do tego. Podpatrzyłam, jak jedna kobieta wrzucała im również torebeczkę z kawą Nescafe 3 w 1.



        Na dworcu potwierdzili, że bus odjeżdża jednak z drugiej stacji. O której godzinie? Kobieta nie rozumie, o co ją pytam... Nawet jeśli faktycznie nie rozumie słowa "time" (pracując na jednym z najbardziej obleganych dworców w Laosie, będącym miejscem przesiadkowym między południem a północą kraju, gdzie przewijają się setki białych turystów), to chyba wskazanie na zegarek z pytającą miną jest raczej jednoznaczne.
        Znowu podszedł kierowca tuk-tuka, który zaczepił mnie dzień wcześniej. Koleś śpi tu czy jak?
        Mówi, że bus jest o 8, że mnie zawiezie. Pytam go czy o 8 odjeżdża czy o 8 trzeba kupić bilet. Nie rozumie. To pokazuję na palcach: bus goes, 8 or 9? 9? Zmieszał się jakby i kiwnął głową. Czyli chyba jednak o 9. To mam jeszcze czas, żeby tam dojść. Mówię mu, że jeśli będzie miał więcej chętnych, to niech zabierze mnie po drodze, bo za 30 tys. nie pojadę.
        Wyszłam na ulicę i uszłam może z 8 minut, kiedy złapałam tuk-tuka z pasażerką w środku. Koleś mówi, że dla 1 osoby koszt wynosi 20 tys., a ja na to, że jesteśmy 2. On na to, że tamta płaci 20 tys., a ja z nim negocjuję i staje na 15 tys. A pasażerka przy wysiadaniu zapłaciła nie 20 tys., a 5 tys...
        I w ten sposób 50 minut po pobudce byłam już na dworcu, z biletem w ręce, mając przed sobą prawie 2 (czyżby?) godziny czekania, bo autobus miał być jednak o 9... O 9.10 kierowca mówi, że ruszamy o 10.
        Zimno w pioruny, poniżej 10 stopni. Po raz kolejny mam ochotę gorzko zapłakać nad utraconym polarem.
        W końcu o 10.20 jest sygnał, że ruszamy! Jeszcze tuż przed odjazdem kobieta z kasy zwróciła mi 15 tys. kipów, nic przy tym nie mówiąc. Pomyślałam zatem, że zapewne spowodowane jest to tym, że bus jest pełen ludzi, więc może koszt niższy... Grunt, że już za 4 godziny będę na miejscu, błogo rozłożę się w hamaku i długo, oj długo, się z niego nie ruszę.
        Czyżby...?
        To była mordęga, a nie droga! :)) Asfalt chyba nawet kiedyś tutaj był, ale zostały po nim same dziury, a teraz jeszcze było mnóstwo błota naniesionego przez spływającą wodę deszczową. Koleiny gdzieniegdzie sięgały nawet metra pomiędzy "pasami". Trasa była bardzo kręta, a rzucało nami na wszystkie strony do tego stopnia, że nie dało się nawet czytać. I niestety bus nie był przystosowany do wzrostu Europejczyków, w związku z czym sufit był dość nisko...
        Ale za to jakie fantastyczne widoki! Zwłaszcza, że w końcu przestał padać deszcz, a nawet wydawało się, że słońce próbuje się gdzieś przedrzeć przez te chmurzyska. Wysokie góry, głębokie zielone doliny - pięknie :)
        Gdzieś mignęła mi tabliczka z napisem Pakmong 25. I nagle zapaliła mi się lampka w głowie. Autobus na dworcu stał przy słupku z napisem Pakmong i podanymi dwoma godzinami: 10.00 i 13.00. Pod spodem w nawiasie była nazwa Nong Khiew, czyli wioski, do której ja zmierzałam. Tuż przed odjazdem oddano mi część pieniędzy... I w tym momencie narodziło się we mnie podejrzenie, że jednak ten bus nie jedzie docelowo do Nang Khiew. 
        I rzeczywiście - z powodu braku chętnych bus stanął około 35 km przed moim celem. Jeśli chciałabym jechać teraz - sama - to musiałabym zapłacić 150 tys. kipów. Mogę jeszcze poczekać do godz. 16.30 (a była jakaś 13.30), kiedy to przyjedzie autobus z Luang Namtha i jeśli będzie 5 chętnych, to pojedziemy za 25 tys. każdy.
        Przeziębienie coraz bardziej mi doskwierało, miałam też nieco wyższą temperaturę, czułam się dość słabo - ale czekać tyle nie chciałam. Ruszyłam zatem w kierunku Nong Khiew z nadzieją, że tym razem jednak złapię stopa.
        10 km  przejechałam z 5 facetami, chyba Japończykami. Potem zatrzymała się trójka młodych ludzi i gdy zaczęłam wchodzić na pakę, dziewczyna powiedziała, że za dojazd mam zapłacić 40 tys. kipów. No tak, biały człowiek=zarobek. Gdybym czuła się dobrze, to podziękowałabym za coś takiego, ale że było coraz gorzej, to powiedziałam, że maksymalnie mogę zapłacić tyle, co za autobus, czyli 25 tys. Jakoś wyleciało mi z głowy, że byłam przecież już o 10 km do przodu. A ona na to, że to nie autobus. No właśnie! Nie pojadę wygodnie autobusem, tylko będę odbijać sobie tyłek na dziurach, siedząc na pace! Dziewucha skonsultowała to z kierowcą i pojechaliśmy. Byłam zła, zrobiło mi się przykro i poczułam się oszukana po raz kolejny. Przy wychodzeniu powiedziałam dziewczynie, że sądziłam, iż chcieli mi pomóc i nie pojechałabym z nimi, gdyby nie to, że jestem chora. I że przykro mi, iż zamiast widzieć człowieka, to wielu Laotańczyków widzi jedynie biznes, jaki mogą na turyście zrobić. Na moment zrobiło jej się chyba nieswojo, ale za 25 tys. kipów bardzo podziękowała... I oczywiście zostawili mnie przy dworcu autobusowym poza centrum, wskazując na tuk-tuka, który mógł zawieźć mnie dalej - a sami do centrum pojechali. Kierowcy tuk-tuka powiedziałam, że musiałam zapłacić za tamtą jazdę zbyt dużo, więc pieniądze na transport już się wyczerpały. I poszłam pieszo.
        Nong Khiew nie jest duże, więc tragedii nie było. Zakwaterowałam się w przyjemnym bungalowie drewniano-bambusowym i postanowiłam zostać tu kilka dni, odespać, przeprać ciuchy, zrelaksować się i przede wszystkim odpocząć od busów i tuk-tuków.
        Wygodnie ulokowałam się tutaj:


...z widokiem na to:


...i nie ruszyłam stąd tyłka przez kolejne 1,5 dnia, nie licząc wypadów po jedzenie oraz raczej do apteki niż po piwo.

2 komentarze:

  1. Inka: jak dobrze, że my mieliśmy dom na kółkach! a to targowanie to beznadziejne jest, bez pytania dajesz kase, ile uważasz, jak weźme to weźmie jak nie to nie, pokaż że znasz ceny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani w okienku kasowym na dworcu ciężko ceny dyktować :)
      Ale pomału uzbrajam się w większą dawkę bezczelności - wychodzi na to, że w wielu krajach azjatyckich jest to konieczne, inaczej - jak to mówią - z torbami się pójdzie, i to z niesmakiem i poczuciem, że jest się nieustannie oszukiwanym.

      Usuń