11 sty 2015

Błądząc po plantacji bananowców... (Muang Sing)

[05-06.01.2015]

         On Keo z kolegą dowieźli nas na dworzec autobusowy obsługujący dalekobieżne autobusy, który znajdował się około 10 km od miasta. My jednakże chcieliśmy dostać się do Muang Sing, znajdującego się w tej samej prowincji, więc musieliśmy dojechać do lokalnego dworca w centrum. Zamiast płacić za tuk-tuka złapaliśmy stopa. Kobieta chciała chyba od nas pieniądze, bo przy wysiadaniu pokazała nam na palcach 2, ale Layne udał, że tego nie widzi i ze swoim jakże szerokim  uśmiechem wskazał drogę na wprost i powiedział "Yes, yes! Muang Sing!".
        Skoro tak łatwo nam tu poszło, to stwierdziliśmy, że dalej też będziemy łapać stopa. Idąc przez miasto zatrzymałam się znowuż przy agencji turystycznej, żeby przynajmniej kilka niemiłych słów im powiedzieć, ale w środku nie było nikogo. Ale za to była księga z komentarzami turystów o "ich" wycieczkach. Głowę bym dała, że albo ta księga należała wcześniej do innego biura (ostatni wpis jest z 2012 r.) albo została spreparowana. W każdym razie na kilku stronach napisałam po kilka zdań na temat oszustw i kłamstw, jakie rzucają turystom w żywe oczy. Na kilku stronach - na wypadek, gdyby ostatnią stronę z moim komentarzem chcieli wyrzucić.
        I tak z Leynem dreptaliśmy przed siebie. Dopiero po kilku kilometrach ktoś się zatrzymał, ale podwiózł nas zaledwie może 10  km.


        Ledwo wysiedliśmy wyciągnęłam rękę i zatrzymały się naraz 2 samochody: pick-up  i minivan. Wsiedliśmy zatem do pick-upa, ale kierowca powiedział, że mamy przesiąść się do minivana, który  okazał się być lokalnym busem.


        I w ten sposób dojechaliśmy do Muang Sing busem, płacąc tym samym za całą podróż, jakbyśmy wsiedli w Luang Namtha. Zdzierstwo...
        Zakwaterowaliśmy się w sympatycznym bungalowie z 2 łóżkami - oczywiście ku niezadowoleniu Layne'a :))



        Chwilę po tym, jak wyszliśmy z dworca autobusowego, obskoczyły nas kobiety z Akha, oferując jak zwykle paski, bransoletki itp. oraz zioło, którego tak bardzo wyczekiwał Lane.
        Wieczorkiem usiedliśmy sobie na ławeczce przed bungalowem, z ładnym widokiem na zielony dziedziniec, sącząc piwko :)



        Następnego dnia rozdzieliliśmy się z racji innych oczekiwań. Layne chciał odnaleźć "szmaragdowo-zieloną" rzekę, o której słyszał, rozwiesić przy niej hamak, palić zioło i się relaksować. Ja natomiast wzięłam rower z zamiarem przejechania się po okolicznych wioskach.
        Jednakże nie była to już przyjemna przejażdżka, jak po okolicach Luang Namtha. Była to katorżnicza praca! :))
        Rower miejski był bardzo kiepski, zupełnie nie wyrabiał pod  niewielką górkę, a co dopiero, gdy zdecydowałam się dostać na wzgórze ze stupą... Rower pchałam przed sobą przez ok. 1 km pod górę, mając ogromną nadzieję, że naprawdę warte jest to zachodu. Cóż, szału może nie było, ale widoki na górze nawet ładne :)



        Hm... zjazd w dół okazał się być wcale nie łatwiejszy, bo hamulce nie działały :)) Przypomniała mi się Droga Śmierci w Boliwii, którą również pokonywałam rowerem, bo mimo, że tym razem nie miałam obok przepaści, to jednak stan drogi był zbliżony, zjazd nieco ostrzejszy, ale rower znacznie gorszej jakości. Hamulce powodowały jedynie, że rower nieznacznie zwalniał, ale zatrzymać się nie dało rady. Jeszcze nigdy tak mocno nie naciskałam hamulców - aż ręce mi zdrętwiały i zaczęły mnie łapać skurcze :)) Najgorzej było na zakrętach... zwłaszcza, gdy słyszałam, że ktoś zbliżał się z drugiej strony.
        Nie wyleciałam pędem na główną drogę tylko dlatego, że tuż przed nią w prawo w górę odchodziła dróżka. Wjechałam w nią, żeby się zastopować, ale przejechałam pod górę ładnych kilkanaście metrów zanim rower stanął :))
        Gdzieś tam po drodze przystanęłam, by coś zjeść. Babcia w miseczkach miała tutejszy (dość dziwaczny) makaron, do tego wlewała jakiś zimny wywar i to samemu należało sobie doprawić. Pasta pomidorowa okazała się być pastą z chili... Co za ogień! Ale dzielnie wytrwałam, wszystko zjadłam, aż po policzku łza mi spłynęła i wydmuchałam paczkę chusteczek. Ubaw mieli ze mnie po pachy... A potem pędem do najbliższego sklepu po coca-colę. Nie ma coli? Niech będzie pepsi!... Ufff...
        Na głównej drodze spotkałam też taką oto ciężarówkę (zdjęcie zrobione jest później, w mieście, kiedy już mniej "sika"). 


        Nie było gdzie się schować, pozostało mi tylko mieć nadzieję, że ten wypriskiwany na wszystkie strony płyn był wodą. No, niezły prysznic.
        Wkrótce też zjechałam do wioski, ale najpierw trzeba było przekroczyć rzekę:


A nieco dalej był mostek :))


        Początkowo droga fajnie prowadziła zboczem góry z pięknymi widokami na dolinę. 



Tutaj też zatrzymałam się na krótki postój:


        A potem wjechałam w plantację bananowców... Mapka, którą otrzymałam w wypożyczalni rowerów pokazywała, że jest tu tylko jedna główna droga, więc wydawało mi się, że łatwo będzie tu się odnaleźć. O naiwności! Dróg, ścieżek i ścieżynek były setki :)) A gdzieś tam między nimi pousadzane był wioseczki. Ożesz... Gdyby nie to, że miałam ze sobą tablet z laotańską kartą sim z internetem i mogłam skorzystać z pomocy Wujka Googla, który pokazywał mi na obrazie satelitarnym, gdzie jestem, to pewnie do tej pory bym się tam kręciła...



        Ale nawet, gdy byłam już na drodze wylotowej do drogi asfaltowej, to i tak uparcie chciałam dostać się do kilku wiosek, które pierwotnie chciałam odwiedzić. Więc dawaj z powrotem pomiędzy bananowce...




        Zanim jeszcze zjechałam z głównej drogi, to dzieciaki wszędzie do mnie machały i witały z "Sabadee!" i miały radochę, gdy odpowiadałam im tym samym. Ale gdy wjechałam w jedną z wiosek na plantacji, to podbiegło do mnie dwóch chłopaczków i od razu zaczęli żebrać o "pencil"... Najwyraźniej organizowane wycieczki rowerowe też tu docierają.



        W jednej z wiosek machnęła też na mnie kobieta, żebym stanęła i chwilę potem wokół mnie tłamsiło się 7-8 babek i dzieciaków, próbując przekrzyczeć się nawzajem w pokazywaniu mi swoich wyrobów na sprzedaż. Może bym i coś kupiła, ale podawana przez nie cena była dwukrotnie wyższa niż ta proponowana przez kobiety Akha, więc z uśmiechem podziękowałam, z niemałym trudem wyswobodziłam się i pojechałam dalej.
        Wkrótce wyskoczyłam na wyasfaltowaną drogę - ufff... Jeszcze chwilę się zastanawiałam czy aby nie wracać do miasta przez kolejne wioski polnymi drogami, ale ostatecznie dałam spokój biednym kolanom i podjechałam nieco bliżej granicy chińskiej, do której miałam stąd jedynie 2 km.



        Gdy wróciłam, Layne był przy naszym bungalowie, popijał piwo i siedział z tabletem. Rzeki nie znalazł, bo nawet nie szukał. Skupił się na poszukiwaniu sposobu na wybudowanie sauny w wiosce, w której byliśmy w ramach wolontariatu... Fakt, o tej saunie wspominał już wielokrotnie, ale nie brałam tego zbyt poważnie. A teraz srogo się do pomysłu zapalił, zamierzał do wioski powrócić i spędzić tam 3 tygodnie, dopóki swego nie osiągnie. A może nie tyle zapalił, co wypalił... za dużo :)
        Żeby było lepiej, to postanowił wracać tam autostopem już następnego dnia z Niemką, która też nocowała tu w bungalowie i jechała do Luang Namtha. Cóż, ze mną mu się nie udało, to może Niemka się skusi :)) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz