16 sty 2015

Wakacje od wakacji nad rzeką Nam Ou

[12-13.01.2015]

        Po wielu trudach, znojach, oszustwach laotańskich i licznych próbach zrobienia na mnie biznesu, dotarłam w końcu do Nong Khiew. Jak ległam w hamaku, tak prawie go nie opuściłam przez półtora dnia. 
        O, tak... Słodkie lenistwo na hamaczku, przykryta różową kołderką, by trzymać ciepło. Tego dnia niczego więcej nie pragnęłam niż świętego spokoju.



        Tutaj też uświadomiłam sobie, że wkrótce trzeba będzie pomyśleć o wizie wietnamskiej, bo na południe Laosu nie dam rady już dojechać, a załatwienie wizy też kilka dni zajmie. I chyba odpuszczę sobie północny, górzysty Wietnam - tam też jest zimno, a teraz ponoć również mgliście. (Swoją drogą koncepcja na dalszą podróż zmienia mi się z dnia na dzień, a czasem i z godziny na godzinę. Różne kombinacje mi do głowy przychodzą, m.in. takie na przykład, które omijają Wietnam, a prowadzą do Birmy...)
        Spałam tutaj w drewniano-bambusowym bungalowie. I byłam niezwykle szczęśliwa, że wybrałam pokój z dwoma łóżkami, bo zamiast dwóch kołder miałam cztery :D A było to o tyle istotne, że nocami temperatura spadała do 5 stopni, a co na zewnątrz, to i w drewniano-bambusowym bungalowie...
        Mój bungalow to ten, gdzie wisi czerwony ręcznik :)


        Drugiego dnia wieczorem wybrałam się do sauny ziołowej. Była boska... Nie wiem, ile mogła wynosić temperatura w środku, bo dawno przekroczyła mój wewnętrzny termometr, ale takiego spływającego potu po zaledwie kilku minutach, to jeszcze w żadnej saunie nie miałam. Siedział ze mną Fin, który oczywiście zaznaczył, że najlepsze są sauny fińskie, ale ta jest naprawdę niezła. Jak wychodziliśmy na zewnątrz, to zupełnie jakbyśmy dopiero co piekło opuścili. Czerwoni i parujący :)) Do łazienki, gdzie można było oblać się wodą, trzeba było przejść dziedziniec. Dodam, że każdy otrzymuje tutaj sarong, czyli taki długi materiał, którym należy się okręcić. I on się niesamowicie do ciała lepi... Więc takie wycieczki w mokrym oblepiającym ciało sarongu trzeba było przedreptać tuż przy guesthousie i restauracji. A oblanie się wodą było pewną wersją Ice Bucket Challenge... Gorące, parujące ciało i lodowata woda, a wszystko to w temperaturze ok. 10 stopni. 
(Poniżej zdjęcie sauny na kilka godzin przed rozruchem.)




        I z powrotem do sauny :) W ciągu niemal 2 godzin zrobiłam może z 6-7 takich sesji. Uczucie nieziemskie. Sam zapach ziół w środku był świetny, a na zewnątrz częstowano imbirową herbatką. Miałam wrażżenie, ze potem parowałam jeszcze przez kolejne 1,5 h :))
        Kolejnego dnia czas było się zmobilizować i pooglądać okolicę. Najpierw punkt widokowy na górze nad miastem:


        Wstęp kosztuje tu 20 tys. kipów, czyli tyle, co za dobry jednodaniowy obiad... Za to pan z "kasy" był bardzo wylajtowany i zamiast siedzieć w kasie, to rozłożył się na leżaku w słoneczku i, żeby kupić bilet, trzeba było samemu się do niego pofatygować. No! W końcu turysta chce drałować tak wysoko i tak daleko, to co za różnica, jeśli podejdzie te kilka metrów do jego leżaka i kilka kolejnych metrów z powrotem do domku kasowego, gdzie można zabrać butelkę wody? (Jedna butelka wody była wliczona w cenę biletu, oczywiście tylko wówczas, gdy ktoś się sam o nią upomniał...)



        Przed wejściem na ścieżkę widniało również ostrzeżenie o bombach, które nadal tu mogą być, więc zaleca się nieschodzenie z głównego szlaku. (Bomby są pozostałością po bombardowaniach amerykańskich podczas wojny wietnamskiej - Laos w ogóle uważany jest za kraj, który został najbardziej zbombardowany w dziejach historii ludzkiej. Nieco więcej o tym temacie będzie później.)


        Droga pod górę zajęła mi jakąś godzinkę, ale było trudniej, niż sądziłam. Ścieżka w zasadzie cały czas pięła się pod górę i to dość ostro, a w kilku miejscach zamontowane były nawet liny pomocnicze. Swoje też zrobiły deszcze, które zakończyły się zaledwie 2 dni wcześniej.




        Na szczycie spotkałam pewne małżeństwo, faceta poprosiłam, żeby zrobił mi zdjęcie.
- Where are you from? - pyta.
- Poland!
- A! Holland!...
- No Holland. Poland! And where are you from?
- Austria!
- Oh, Australia! :P
        A widoki na górze na 360 stopni :)





        Kilka kilometrów od Nong Khiew drogą w stronę kolejnej wioski znajdują się jaskinie, w których chowano się podczas wojny wietnamskiej, zwłaszcza w trakcie bombardowań. Najpierw zaczepił mnie siedzący przy drodze chłopak, próbując zapytać o coś po angielsku. Nie bardzo mu to wychodziło, zresztą paskudnie seplenił, a że miał na kolanach zeszyt, z którego próbował przeczytać to, co chciał powiedzieć, to sama tam zajrzałam. Pierwsze pytanie brzmiało: "jak sądzisz - ile czasu zajmie zwiedzenie tej jaskini?". Nie wiem, po co mu ta wiedza, a tym bardziej nie wiem, ile czasu w tej jaskini można spędzić. Coś tam rzuciłam w odpowiedzi i poszłam dalej. Wejście oczywiście biletowane.
        Od razu doskoczyły do mnie dwie dziewczynki, dając mi kwiaty. Dziwne mi się to wydawało i nieco podejrzane, ale jak można takie małe szkraby podejrzewać o jakieś niecne zamiary?
        Obie towarzyszyły mi podczas zwiedzania jaskini. Prowadzą  do niej takie oto schody:


        Sama jaskinia nie jest długa, ma może z 200-300 m, ale za to jest olbrzymia, jeśli chodzi o wielkość otworu i sal.





        Dziewczynki w międzyczasie pokazały mi, gdzie jest ich wioska (było ją stąd widać). Porozmawiałam z nimi, na ile było to możliwe - jak mają na imię, ile mają lat (8 i 10) itp. Przyszło mi do głowy, że może rodzice wysyłają je tutaj, żeby podszkoliły swój angielski... Ja to czasami naprawdę naiwna jestem :))
        Wchodząc na schody zatrzymały się, a gdy je minęłam, usłyszałam: "Hello, money!" No nie... Nigdy nie będę dawać pieniędzy dzieciom, to raz. Poza tym - co to za bezczelność! Dziewuchy wchodziły mi generalnie pod nogi, podobnie jak też wchodziły mi w kadr. A teraz chcą pieniądze. Oddałam im kwiaty, powiedziałam, że tak nie wolno robić, a jedna z nich wygląda jakby się miała zaraz rozpłakać.
        Zeszłam ze schodów i skierowałam się w małą dróżkę na lewo. Na Wikitravel przeczytałam, że bywa tu koleś, który mówi, że może pokazać, gdzie jest druga jaskinia, a potem żąda napiwku w wysokości 50 tys. kipów - a tak naprawdę wystarczy tylko iść tą ścieżyną. Obudził się we mnie zatem duch eksplorera i podążałam ścieżyną między krzakami, potem lekko się nawet wspinając. A jaskinia...! Szaleństwo :) Znacznie fajniejsza niż ta "oficjalna", bo ciągnie się dwoma korytarzami, przy czym jeden jest niesamowicie długi i wąski... Dobrze, że miałam ze sobą czołówkę :)







        Wejście do drugiego korytarza może i nie za bardzo zachęcało, ale ciekawość zwyciężyła.



        Był krótszy, ale na jego końcu coś wydawało podejrzane odgłosy, więc dość szybko się stamtąd zmyłam :P
        Na wyjściu ponownie zaczepił mnie ten chłopak, co na początku. I pyta mnie, jak było i czy nie chciałabym zobaczyć drugiej jaskini...  (Czyli sprawdziło się to, o czym pisze Wikitravel.) Ale jaki cwaniak! Najpierw pyta turystę o to, ile czasu może zająć zwiedzanie jaskini, a gdy ten nieco rozczarowany wychodzi na zewnątrz, to proponuje tą drugą. Nie tym razem!
         Wiele dzieciaków po prostu wita się z obcokrajowcem, mówiąc "Sabadee!" i uśmiechając się, ale tutaj niestety również dotarł zwyczaj, gdzie niektóre dzieciaki wołają "pen,pen!", a nawet "kip, kip!". Wkurza mnie to niesamowicie, zwłaszcza, że jest to mówione roszczeniowym tonem.
        Przeszłam się jeszcze trochę wzdłuż rzeki, ale coraz gorzej się czułam, więc postanowiłam wrócić do bungalowu, wziąć prysznic, dopóki jest ciepło i ułożyć się w hamaku, by móc obserwować zachód słońca :)


        Kilka słów odnośnie jedzenia. Knajp jest tu sporo, ale ja znalazłam super tanią po drugiej stronie rzeki niż ta część rastauracyjno-guesthousowa, u pary sympatycznych dziadków. Najpierw przekonali mnie do siebie lao coffee z dużą ilością skondensowanego mleka - nawet wybaczyłam im, że kawa nie była gorąca...


        Zastanawiam się, dlaczego my jakoś nie wpadliśmy na to,  żeby pić kawę ze skondensowanym mlekiem. Toż to takie pyszne :) U dziadków zjadłam również sałatkę z papaji...


...a następnego dnia zupę i smażony ryż z warzywami. Niestety drugiego dnia kawa nie była dobrze rozmieszana i były w niej grudki (zresztą co to za kawę instant mi zapodano?), ale najgorszy był ryż, nad którym babcia najprawdopodobniej się czesała... (a może raczej dziadek, bo liczne włosy w ryżu były krótkie...) Także u dziadków już więcej się nie pojawiłam, za to dwa razy trafiłam do knajpy z pysznym jedzeniem indyjskim. I wówczas poczułam natchnienie co do przyszłorocznej podróży... :)

Jeszcze kilka widoczków z Nong Khiew:










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz