12 sty 2015

W drodze na laotański koniec świata...

[7.01.2015]

- Ale nie możesz tak zrobić!
- A to niby dlaczego?
- Bo jesteś sama. I jesteś kobietą.
        Człowieku... Gdybym miała się tym przejmować, to tyłka z domu bym nie ruszyła.
- Musisz wrócić na dworzec autobusowy i tam, jeśli będzie odpowiednia ilość osób, to pojedzie autobus do Xiang Kok o 11. Która jest godzina?
- 11.00
- Aha... To może zadzwonię do nich.
        Chłopak dzwoni.
- Autobus czeka, na razie nie ma pasażerów. Wróć tam, a jeśli autobus nie pojedzie, to jak skończę pracę o 17.30, to podrzucę cię motorem do Xiang Kok.
        Uśmiecham się tylko i milczę. Miło z jego strony, ale... nie zamierzam siedzieć tu kolejnych 6 godzin. Pójdę jednak łapać tego stopa, ale chłopakowi w informacji turystycznej drugi raz już tego nie powtórzę, bo trupem padnie.
        Dzisiejszym rankiem ruszyłam dalej sama, bo Layne zdecydował się wracać do Soptod budować saunę. Informacje co do tego, o której godzinie odjeżdża autobus do Muang Luang, były sprzeczne. Tzn. w informacji turystycznej na wypisce była podana godz. 9, ale facet tu  pracujący powiedział, że odjeżdża on o 8. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak zjawić się tam przed 8. Autobus - jakoś mnie to nie zdziwiło - jechał jednak o 9, więc jeszcze pokręciłam się po porannym targowisku.




        Transportem publicznym dojechałam tak daleko, jak się dało, czyli tylko do Muang Luang. Autobus w dalszą drogę, jak już wspomniałam, był niepewny, więc postanowiłam łapać stopa. Na wylocie z wioski dojrzałam informację turystyczną, co mocno mnie zaskoczyło, bo to przecież prawie koniec świata jest. Co lepsze - była całkiem dobrze zaopatrzona w darmowe mapki i informacje o wielu różnych atrakcjach w całym Laosie. Było ich sporo i były mocno zakurzone, co pokazuje, że turyści baaardzo rzadko tu trafiają.
        Chłopak wyciągnął księgę rejestracyjną dla turystów. Zapisanych jest zaledwie kilka stron. Ostatni wpis - Francja i Kanada, 30.12.2014, czyli ci, od których słyszałam o tej trasie.
        Chłopak narysował mi jeszcze w ich florystycznym alfabecie, że chcę spłynąć Mekongiem do Huouayxai - na wypadek, gdyby mnie nikt w Xiang Kok nie rozumiał.
         Sympatyczny chłopak, bardzo pomocny, choć ewidentnie wystraszony.
        Wróciłam na drogę i tak zaczęłam iść w stronę Xiang Kok - ostatecznie to nie tak daleko, bo jedynie 25 km. Coś złapię, myślałam... I tak szłam, szłam, szłam i szłam... Ludzie w pół kroku stawali, łyżki z jedzeniem zawisały w powietrzu, motory zwalniały, oczy szeroko otwierały się ze zdumienia. A ja - samotna biała kobieta (no, nie taka biała, bo brak asfaltu powodował tumany kurzu) z ogromnym plecakiem z tyłu i mniejszym z przodu - idę i idę i idę... Mnóstwo motorów, ale samochodów minęło mnie zaledwie kilkanaście i jakoś zabrać mnie nie chciały. A więc szłam tam w tym południowym i popołudniowym skwarze. Ludzie wybałuszali oczy, dzieciaki mnie pozdrawiały i się śmiały, a ja tak szłam, szłam i szłam...
        Jaka wariatka! :)) No, ale przecież nie pierwszy raz robiłam z plecakiem długą trasę. Krajobrazy przepiękne :)





        I tak prawie całe 25 km przeszłam na nogach - w międzyczasie jeden koleś podwiózł mnie jakieś 1,5 kilometra, ale do samej wioski dumnie weszłam na własnych, chwiejnych już nieco, nogach.
        A ten, co mnie podwiózł zupełnie nie wiedział, o co mi chodzi. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, a ja mu pokazuję drogę do Xiang Kok, potem wskazuję na siebie i na pakę pick-upa. Z rozdziabioną buzią i zszokowanymi oczami próbował coś pokojarzyć, w końcu delikatnie kiwnął głową, wsiadłam, ruszyliśmy. Zatrzymał się po 1,5 km, poszedł na boczek opróżnić pęcherz i wrócił do mnie, nadal gapiąc się niesamowicie. Więc mówię mu jeszcze raz nazwę miejsca, pokazuję nawet na mapie. W końcu na migi pytam, czy mam tu wysiąść. On nadal nic. Absurd jakiś... No to wzięłam swoje plecaki, wysiadłam, a facet pojechał dalej w stronę Xiang Kok...
        Xiang Kok to laotański koniec świata. Droga lądowa kończy się na Mekongu i stąd już tylko można wracać tą samą drogą. Albo spłynąć dalej Mekongiem. I Xiang Kok wszyscy zachowują się, jakby palili opium. Wiedziałam, że o łódź muszę pytać w biurze imigracyjnym, kieruję więc tam swe kroki - i co widzę? Impreza. Wszyscy siedzą na zewnątrz, zwołali swoje rodziny, jedzą, piją piwo i strzelają z dubeltówki do tarczy. Dzień powszedni w godzinach pracy. Próbuję zgadnąć, który to urzędnik, w końcu kogoś łapię i pytam o łódź. Koleś ma rozbiegane oczy, patrzy na strzelającego z dubeltówki, odpowiada półsłówkami. Że łódź wypływa o 6 rano i jeśli jestem sama, to dla jednej osoby koszt wynosi 1000 bahtów (100 zł). Dużo... Próbuję dopytać go, jaki to rodzaj łodzi, ale mimo że przy mnie stoi, to już dawno o mnie zapomniał. Postanowiłam wrócić później, gdy impreza się skończy.
        Znalazłam guesthouse, ale tam też  impreza: jedzenie, picie, karty, głośno. Pytam, czy mają pokój, po chwili jakiś koleś się podnosi, mówi coś do dziewczynki, a ta pokazuje mi pokój. Nienajgorszy. Pytam jej, ile kosztuje. Ale ona nic nie rozumie, wracam zatem do pokoju zabaw i pytam o koszt. Ten sam facet ponownie się podnosi, mówi "sorry" i podaje cenę, 50 tys. Próbuję  z nim negocjować, ale nic z tego. Trudno, nie szukam niczego więcej, bo jeśli w ciągu 3 minut nie zdejmę plecaka i treków, to zacznę wyć z rozpaczy :)) Poza tym tu z okna miałam widok na Mekong:


        Zrobiłam małą przepierkę ciuchów, które miałam dziś na sobie i które z racji kurzu zmieniły swą barwę. Przy wyjściu pytam o klucz do pokoju - klucza nie ma, ale "to nic nie szkodzi". Jak to nic nie szkodzi? Moje wszystkie rzeczy są w środku, może im to nie przeszkadza, że każdy może tam wejść, ale ja jednak mam coś przeciwko.
        Oczywiście pozostawiam drzwi niezamknięte na klucz.
        Pieniędzy nikt jeszcze ode mnie nie chciał, co jest dość dziwne, bo to pierwszy raz, gdy z góry nie żądano kasy.
        Idę poszukać czegoś do jedzenia. Jest dziwnie... Wygląda na to, że nie za bardzo jest, gdzie zjeść, kupuję zatem zupę instant z makaronem w kubełku. Okazuje się, że sprzedawczyni mówi jakimś podstawowym angielskim, więc pytam ją, czy można coś zjeść w budce obok. Ona na to, że owszem, mają smażony makaron za 5 tys. kipów. Super! Idę tam, ale oni mówią, że się skończyło... Bzdura jakaś, sama widzę, że nic się nie skończyło. Ale przecież kłócić się nie będę. Tylko skąd to nieprzyjemne ignorowanie obcokrajowca?
        Jeszcze raz uderzam do biura imigracyjnego. Impreza się skończyła (albo była chwila przerwy). Tym razem postanowiłam być stanowcza, co chyba koleś wyczuł, bo był nieco bardziej konkretny. Łódź wypływa o 6 rano, dla jednej osoby spływ kosztuje 800 tys. kipów. Czyli cena już zleciała. Pytam, czy płacę jemu czy kapitanowi. Kapitanowi. No to z nim się jeszcze potarguję.
        Potem idę jeszcze na spacer nad sam Mekong.





        Przy zachodzie słońca usiadłam sobie na skałkach i tak chłonęłam ostatnie promienie słońca...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz