6 sty 2015

W stronę Laosu

[28-30.12.2014]

        Po ostatecznych pożegnaniach w Tam Wua (próbowałam je opuścić przez 3 kolejne dni), mimo wszystko z pewnym wzruszeniem, opuściłam "mury klasztorne".





        Stanęłam na drodze z zamiarem złapania stopa i kierowania się w stronę granicy z Laosem, mając nadzieję dotrzeć tego dnia do Chiang Rai. Wkrótce dołączyły do mnie 2 Greczynki oraz Portugalczyk i udało nam się załapać na pickupa, który dowiózł nas w okolice Chiang Mai.
        Stamtąd dostaliśmy się songthaew do miasta, a ja wsiadłam w autobus do Chiang Rai, który odjeżdżał za 5 minut (bilety były wysprzedane, ale jakiś koleś chciał swój zwrócić, więc się na niego załapałam).
        Dubbingowane filmy już w Ameryce Południowej przyprawiały mnie niemalże o rozpacz. Pierwszy dubbingowany film w autobusie, jaki wówczas widziałam, to był Great Gatsby. Leonardo di Caprio mówiący po hiszpańsku to był koszmar. Ale Johnny Depp oraz Morgan Freeman trajkotujący po tajsku byli o kilka poziomów gorsi od hiszpańskiego Di Capria...
        Następnego dnia wstałam wczesnym rańcem, autobusem dojechałam do miejsca przed Chiang Khong, skąd odchodziła droga do granicy z Laosem. Dzielony z 2 Francuzami kilkuminutowy przejazd tuk-tukiem kosztował 50 bahtów od osoby (dużo, patrząc zwłaszcza na to, że 2,5-godzinna droga autobusem kosztowała 60 bahtów).



             Granica tajska poszła bardzo szybko.
        Potem wsiada się w autobus za 25 bahtów (zdzierstwo), by przejechać nim niecałe 10 minut do granicy laotańskiej przez IV Most Przyjaźni na Mekongu.


        Laotańskie formalności trwały nieco dłużej tylko ze względu na wypełnienie kart wjazdowych i opłacenie wizy (30 dolarów). To przejście graniczne jest całkiem nowe, bo właśnie skończyło swój pierwszy rok urzędowania.
        A za granicą już czekają kierowcy dużych tuk-tuków, którzy życzą sobie 100 bahtów od osoby za kilkukilometrowy przejazd do Houayxai, skąd można spłynąć łodzią do Luang Prabang lub wsiąść w autobus gdzieś do północnego Laosu. Jedyne, co udało nam się wynegocjować, to 80 bahtów za osobę. Cwaniaki dobrze wiedzą, że nie mamy innego wyjścia, więc uprawiają swój złodziejski proceder.
        Ja wysiadłam na dworcu autobusowym, bo planowałam dotrzeć do Luang Namtha i mimo że jest to drugie (po Luang Prabang) najważniejsze miasto w północnym Laosie, to są tu tylko 2 autobusy dziennie (a nie co godzinę jak pomiędzy Chiang Mai i Chiang Rai). Następny miał być o 15, miałam więc dla siebie 3 godziny, w ciągu których bardzo szybko zorientowałam się, że Laos jest droższy niż Tajlandia, co było dla mnie sporym zaskoczeniem.
        Jednocześnie stałam się milionerem :D W Laosie każdy może! Wystarczy pójść do bankomatu, z tym, że milion kipów to największa ilość pieniędzy, jaką można wypłacić, a do tego bank pobiera prowizję w wysokości 20 000 kipów. Zaokrąglony przelicznik na polskie - należy odjąć cztery zera oraz pomnożyć przez 4 z groszami (przez 4,5 w moim przypadku, bo okazało się, że mój bank pobiera prawie 3% prowizji...). Można również przyrównać kwotę do euro, gdy tylko odejmie się cztery zera. Czyli milion kipów, to z grubsza 100 euro lub 420(-450) zł...
        95% osób, które przyjeżdża do Houayxai spływa tzw. slow boat, wolną łodzią do Luang Prabang, co trwa 2 dni. Generalnie jest to, myślę, nawet fajna przygoda, ale ponoć łódź zazwyczaj jest wypełniona pijanymi backpakersami, którzy mocno imprezują podczas nocnego postoju w Pakbang, więc sama wybrałam opcję północnego górzystego Laosu z myślą, że gdzieś jeszcze spłynąć mi się zapewne uda. Mimo że pomału Laotańczycy przestawiają się na drogi, to w niektórych miejscach łodzie na dłuższych odcinkach nadal są wykorzystywane.
        Droga do Luang Namtha zajęła ponad 4 godziny (170 km). Były momenty, że autobus nie wyrabiał pod górkę, więc jechaliśmy 15-20 km/h, ale kilka lat temu pokonywano ją w 9 godzin. Laos pomału się rozwija :)
        Pierwsza mała przygoda, to był krótki postój wymuszony niemal przez obcokrajowców (było nas 9 w autobusie), którzy chcieli przerwę na papierosa. Chłopaki poszli za jedną z chałup, by opróżnić pęcherze, no ale dla dziewczyny to znowuż nie takie łatwe... Idę zatem do kobiety, która tutaj wysiadała, i pytam, czy jest tu jakaś toaleta. Ta pokazuje mi przestrzeń za chałupą... No to idę na tył chałupy, inne chałupy wokoło, krzaków, za którymi można by się schować, brak. Do wyboru pozostała mi ściana, gdzie widział mnie chłopak 2 domy dalej lub ściana, gdzie grasowały wieprze i była szansa, że nikt z boku nagle nie wyjdzie... Świnie ewidentnie były zaskoczone obecnością białego tyłka tuż obok. Usłyszałam również głośny śmiech za sobą, chyba w ścianie za mną było okno, ale już tego nie sprawdzałam, zrobiłam, co miałam zrobić, podciągnęłam ciuchy i wróciłam do autobusu :P W sumie to czasem tak jest i w górach - albo widzą cię twoi towarzysze albo ci, co stoją na sąsiedniej górze, bo schronić się nie ma gdzie... :P






        W Luang Namtha ceny zakwaterowania są bardzo wysokie w porównaniu do Tajlandii. Jakaś dziewczyna skierowała mnie do taniego hostelo-baraku, gdzie jedynka była supertania, za 30 tys. kipów (12 zł). Faktycznie, barak trochę, bez internetu, brudna łazienka, ale pokój raczej w porządku, więc wzięłam. (Chałupa po prawej :) Swoją drogą zaskoczyły mnie motywy solarne na co niektórych domach, jak np. na tympanonie domu po lewej.



        Przy wejściu zastałam tablicę z informacją o poszukiwaniu wolontariuszy, którzy mogliby spędzić trochę czsu w jednej z wiosek w okolicy, popracować w ogrodzie, zbudować chałupę i uczyć dzieciaki angielskiego. Stwierdziłam, że lepszej opcji na poznanie lokalsów i ich życia nie znajdę, więc dopytałam o szczegóły. Cały projekt ruszył w listopadzie i prowadzi go 2 chłopaków. Obecnie w wiosce było kilkoro obcokrajowców, chciałam do nich dołączyć za 2 dni.
        Nastęnego dnia natomiast byłam zaskoczona przygnębiającym widokiem miasta... Rano było paskudnie zimno, ponuro, żadnych widoków dookoła. Przeszłam się trochę, wstępując m.in. do supermarketu chińskiego, co potrafiło naprawdę rozchmurzyć każdego. Wprost niewiarygodne jest to, co Chińczycy mogą zapakować próżniowo. Dla mnie hitem były gotowane kurze i przepiórcze jajka w hermetycznie zamkniętych opakowaniach oraz kurze stopki... Zrobiłabym zdjęcie, ale jedna kobiecina ciągle mnie obserwowała, jakbym miała zaraz te stopki pod pazuchę schować.
        Przepiórcze jajka były również w słoiku w jakimś płynie - czy jest możliwe, że były one marynowane...?
        Wstąpiłam też do chińskiej "piekarni" i skusiłam się na pysznie wyglądającego "drożdżowego" obwarzanka. Co za paskudztwo. W życiu nie jadłam tak sztucznego "pieczywa".
        Dotarłam potem do targowiska, gdzie podczas śniadania pojawiło się słońce - i w ciągu 10 minut świat totalnie się zmienił! Przede wszystkim zrobiło się nagle gorącą, więc od razu ściągnęłam buffa z głowy, kurtkę, polar i wróciłam do hostelu się przebrać.
        Następnie wypożyczyłam rower miejski (a górskie kosztowały jedynie 2 zł więcej...) i pojechałam porozglądać się po okolicy. Rower był boski, ale nie dawał rady nawet na malutkich górkach, a co dopiero, gdy ruszyłam na świątynne wzgórze... :)) (mój po lewej :P)




        Ale okolica przepiękna! Pokochałam laotański krajobraz wiejski od pierwszego wejrzenia :)







        Przejażdżka zajęła mi kilka godzin. Trasa prowadziła głównie między polami, gdzie trwały zbiory. Nadal używa się tu dość prymitywnych narzędzi - to dopiero orka:



        Po drodze spotkałam też i taki oto mostek:



        Miałam mapkę okolicy - może i  nie najlepszą, ale w miarę wystarczającą. Zgubiłam się tylko pod koniec :P Tzn. nie bardzo wiedziałam, gdzie idzie droga, którą powinnam jechać i skręciłam w las. Wkrótce ścieżyna zaczęła się zwężać i iść pod górę, więc musiałam mój rower pchać przed sobą. Gdzieś tam w krzaczorach upatrzył mnie jakiś facet - co za idiotka :)) Uparłam się, że jakoś z tego wyjadę, ale wtedy dotarłam do plantacji drzew kauczukowych i już w ogóle zrobiło się kiepsko. W końcu się poddałam i postanowiłam wrócić tą samą drogą :)) Haha, haha... Gdyby to było takie proste :P
              Koniec końców z nowymi siniakami i zadrapaniami wydostałam się na drogę i pojechałam po prostu asfaltem. Aż do kolejnej wioski, gdzie skręciłam w tę ścieżkę, którą miałam na mapce. I tutaj znowuż musiałam przekraczać rzeczkę, ale mostek był już zdecydowanie za mały na to, byśmy razem z rowerem się na nim zmieścili. Trzeba było więc na tyle szybko go przekroczyć, by się nie zorientował :P


            Końcowa część była najgorsza, bo wyłożona kamieniami...
            Wieczorem na nocnym targowisku przysiadłam się do Francuza mieszkającego w Laosie, pożenionego z dziewczyną z Laosu. Mieszka w Vientiane, zrobił sobie wolne od rodziny na święta... Dość szybko znalazły się przy nas kobietki z wioski Akha (jedna z górskich mniejszości narodowych), które sprzedają bransoletki, paski i torebki ręcznie robione. Można również zakupić u nich marihuanę... W każdym razie dyskusja Francuza z nimi była przezabawna, zwłaszcza, że on więcej mówił po laotańsku niż one :))
             Francuz poczęstował mnie również smażonymi pasikonikami. Słone były, w sam raz do piwa. I chrupiące...
             Oto i jedna z kobiet Akha:


          Wieczorem powiedziałam chłopakom, że kolejnego dnia chciałabym dołączyć do projektu jako wolontariusz, ale okazało się, że pozostali obcokrajowcy opuścili wioskę, by Sylwestra spędzić gdzieś indziej, więc byłabym tam sama...
        Postanowiłam zatem wybrać się najpierw na trekking (lub 1 dzień spływ kajakiem i 1 dzień trekking) w obszar ochronny, taki laotański park narodowy. Wyboru za dużego nie było, bo następnego dnia tylko jedna agencja ruszała z wycieczką. Wykupiłam ją nawet za dość rozsądne pieniądze, ale mimo że wystartowałam bez żadnych  oczekiwań, to i tak jakość wycieczki, obsługa itd. przeszła wszelkie wyobrażenie... I to bynajmniej nie od dobrej strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz