30 gru 2014

Złoty Trójkąt i wypad do Birmy

        Marcin (spotkany w Mae Hong Son) odradzał mi odwiedzenie Złotego Trójkąta, zresztą również gdzieś przeczytałam, że to największa pułapka turystyczna północy. Jednakże sama historia tego miejsca jest fascynująca, poza tym było mi tu po prostu po drodze, więc wpadłam tu przejazdem.
        Wczesnym rańcem znalazłam się zatem w Chiang Saen i tu po raz pierwszy ujrzałam Mekong, który potem przynajmniej jeszcze kilka razy będzie mi  się w podróży przewijał.





        Zimno było paskudnie... Kawa, śniadanie oraz ciepła herbata od kucharza gratis :) i songthaew dojechałam do Sop Ruak, czyli do owego Złotego Trójkąta. Tutaj stykają się granice Tajlandii, Laosu i Birmy:



        Historia tego miejsca jest niezwykle interesująca, ponieważ tutaj od końca lat '50 produkowano opium. Później ów proceder udało się wykorzenić w Tajlandii, ale produkcja przeniosła się tuż za granicę do Laosu i Birmy, przy czym ostatnimi czasy wzrosła tu również produkcja amfetaminy i innych narkotyków. Birma zresztą uważana jest za drugiego największego producenta opium, zaraz po Afganistanie.
        Miejsce samo w sobie nie jest zbyt wielką atrakcją, więc zapewniono przyjezdnym turystom kilka innych, jak np. statuę złotego Buddy na statku, ogromnego słonia, któremu można przejść pod stopami, czy też kolejnego Buddę, któremu specjalnymi rurami można do brzucha wrzucać monety...:





        Przeszłam się, porobiłam zdjęcia i wsiadłam do songthaew do Mae Sai, granicznego miasta z Birmą. Żeby przedłużyć wizę w Tajlandii wystarczyło w zasadzie pojechać do biura imigracyjnego w Mae Hong Son, oddalonego o 40 km od klasztoru, i zapłacić 2000 bahtów. Ale dlaczegóż miałoby być tak łatwo... Poza tym za te pieniądze mogłam mieć przy okazji wycieczkę do Birmy w ramach tzw. visa run. Polega to na tym, że na wyjściu z Tajlandii otrzymuje się pieczątkę opuszczenia kraju, a następnie na moście z lewej strony przechodzi się na prawą (bo w Birmie jest ruch prawostronny). Na birmańskiej granicy należy uiścić opłatę w wysokości 10 dolarów lub 500 bahtów (mimo że 500 bahtów równe jest 17 dolarom). Pogranicznik najpierw mówi, że chce 500 bahtów i o ile nie wiesz, że można płacić dolarami, to bulisz więcej. Podobno nie każdy pogranicznik przyjmie każde 10 dolarów - banknot musi być nieskazitelny, choć czasem przeszkadza im to, że jest ze starej edycji, a czasem, że z nowej. Dzień wcześniej kupiłam nowiusieńkie 10 dolarów w kantorze, żeby nie mieć problemów i poszło gładko.
        Na birmańskiej granicy dostaje się pieczątkę wjazdową - i od razu wyjazdową. Jeśli ktoś chce zostać w Birmie dłużej, to jest to możliwe bodajże do 2 tygodni, przy czym nie można wyjeżdżać poza najbliższy region. Paszport do tego czasu zostaje na granicy.
        W drodze powrotnej już nie wbijają nic na granicy birmańskiej, a na tajskiej trzeba ponownie wypełnić departure card i dostaje się pieczątkę wjazdową na 2 tygodnie.



        Tachilek po stronie birmańskiej jest już zupełnie innym światem, choć od Tajlandii dzieli go zaledwie kilkunastometrowy most, na którym czatują dzieciaki, przypominające turystom, że należy zmienić stronę drogi - i domagające się za to pieniędzy na "jedzenie". Zaraz za granicą czekają kierowcy tuk tuków, którzy chcą robić za przewodników i łapczywie dopadają każdego turystę. Tajowie pod tym względem byli znacznie bardziej wyluzowani - gdy się podziękowało za taką usługę, to dawali spokój, nie to nie. Birmańczycy za to niemalże ciągnęli za rękaw, idąc za tobą krok w krok do najbliższej krzyżówki, gdzie czatowali na ciebie już kolejni naganiacze...
        Tachilek jest miastem przygranicznym i, jak wszystkie takie miasta, jest dość specyficzne i absolutnie nie można go przyrównać do "prawdziwej" Birmy. Zaraz za granicą znajduje się ogromne targowisko i  to głównie do niego trafiają przyjezdni. Dzień wcześniej  spotkany przeze mnie Francuz, który w Tachileku spędził tydzień, polecił mi iść dalej przez około kilometr, gdzie mogłam znaleźć znacznie bardziej autentyczne targowisko. I rzeczywiśie - nie spotkałam tu ani jednego białego, za to kupiłam mango za jakieś śmieszne pieniądze i śliczną bluzeczkę z dobrego materiału za niską cenę :) I pycha kawę z przekąską za 2 zł w lokalnej garkuchni :D


        Potem skierowałam się ku wieży pobliskiej świątyni oraz do pagody położonej na wzgórzu. Tutaj każdemu turyście od samego wejścia za bramę towarzyszyła kobieta z parasolem. Parasol mógł posłużyć do osłonięcia białej głowy przed słońcem, czego ja akurat nie potrzebowałam. Ale kobieta szła ze mną krok w krok, co było irytujące, zwłaszcza, gdy zatrzymywałam się, żeby zrobić zdjęcie, a ta wchodziła mi w kadr. Do tego parę razy pociągnęła mnie za rękaw, chcąc, żebym coś tam zrobiła, co było dość wkurzające. No bo niby jakim prawem ona mnie za ten rękaw ciągnie i niby dlaczego mam uderzyć w gong albo pokłonić się przed Buddą? Rozumiem, że to ich tradycja, szanuję ją, ale niech mnie nie zmusza, żebym robiła to samo i niech zostawi mój rękaw w spokoju! Ja bym jej u  nas nie zmuszała do robienia znaku krzyża czy przyjmowania komunii. Śmiem podejrzewać, że ta szopka miała na celu uzyskanie napiwku od turysty, ale u mnie jedynie poskutkowało to tym, że czym prędzej opuściłam teren świątyni.




     Na zewnątrz były stoiska z sourvenirami i pomiędzy nimi siedziała babcinka sprzedająca orzeszki. Jakiś Rosjanin bez skrupułów zrobił babci zdjęcie tuż przed twarzą i poszedł. Fakt - babcia była urocza i super fotogeniczna, więc kupiłam od niej orzeszki z uśmiechem i zapytałam ostrożnie czy mogę zrobić jej fotkę. I oto, co otrzymałam w zamian :)


        !! Czyż babcia nie wymiata? :D Coś pięknego! :) Taka dziecięca wprost radość bijąca spod tych zmarszczek :) I kosztowało to jedynie trochę grzeczności, 50 gr + orzeszki gratis :)
        Pospacerowałam po mieście, natrafiłam też na chiński meczet:







        W końcu przeprawiłam się z powrotem na stronę tajską i odwiedziłam świątynię na wzgórzu, poświęconą skorpionowi.





Często w świątyniach można spotkać posągi zasłużonych i świątobliwych mnichów. Wyglądają oni jak żywi i dla mnie są przerażający...



        Poniżej tego wzgórza znajduje się olbrzymie targowisko z super tanimi rzeczami. Mae Sai jest rewelacyjnym miejscem na robienie zakupów, szkoda tylko, że trzeba by te zakupy nosić przez kolejne 3 miesiące. I kusiło, żeby zakupić porządny sweter i polarową pidżamę :P Toż takie mrozy nocami na tej północy...
        Za to samo targowisko wdarło się nawet do innej świątyni:





        Wypad do Złotego Trójkąta i Birmy zrobiłam z Chiang Rai, które jest drugim ważnym miastem na północy, po Chiang Mai. Według mnie ma jednak dużo więcej uroku, mniej turystów i jest jakoś tak bardziej swojsko. Jest tu kilka świątyń wartych zobaczenia, w tym jedna na wzgórzu, obok której mieści się takie tajskie Stonehenge o fallicznych nieco kształtach, bedące "filarem miasta" i przedstawiające buddyjski układ wszechświata.


        W Chiang Rai znajduje się też knajpa bliźniacza do restauracji w Bangkoku o tej samej nazwie:



        Mnie natomiast najbardziej zależało na zobaczeniu Białej Świątyni położonej kilkanaście kilometrów od Chiang Rai. Rzecz jest całkiem nowa i ciągle w budowie, ale robi spore wrażenie - i to na wielu poziomach...





        Lokalny artysta postanowił poświęcić życie na budowę świątyni pokrytej stiukami oraz szybkami, w których odbija się słońce. Wewnątrz natomiast ściany pokryte są jakimiś pokręconymi i szalonymi malowidłami, odnoszącymi się w dużym stopniu do kultury popularnej i współczesnego życia. Znaleźć tu można np. supermana, batmana, Lorda Vadera, Lucka Skywalkera, Michaela Jacksona, postaci z anime, z kreskówek, Neo z Matrixa, Avatara, Transformersów, a także potwora z Georgem Bushem w jednym oku i Osamą Bin Ladenem w drugim. Zdjęć w środku nie można było robić, ale polecam poszukać w necie :)
        Wszystko na biało - za to toaleta w złocie :D

  
        I  w Chiang Rai wsiadłam w autobus do Chiang Mai po to, by w Chiang Mai wsiąść z kolei w busa do Mae Hong Son, gdzie wysiadłam przy drodze do Wat Tam Wua (by za kilka dni przemierzać tę samą trasę w drugą stronę po raz trzeci...).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz