4 gru 2014

Blisko natury :)

        Oj, nawet bardzo blisko :))
        Rano wstałam już tuż po 8 (!) i o 9.30, czyli o godzinie, o której jak dotąd wstawałam (choć doprawdy nie wiem, co ja teraz i tak robiłam przez te 1,5 h...) już byłam w drodze na dworzec autobusowy.
        Punkt pierwszy programu: Taweechai Elephant Camp, czyli rodzaj obozowiska dla słoni. Czytałam, że jest on dość polecany, ponieważ słonie są tu karmione niemal cały czas i dobrze traktowane. Podobno też zagraniczni turyści jeszcze tego miejsca nie odkryli i zdominowane jest ono przez Tajów i... Rosjan. Na potwierdzenie tego zaraz po przyjeździe mogłam obserwować takie oto obrazki z Rosjanami w roli głównej:



        To chyba miał być masaż na zasadzie batów. Panie kładły się na brzuchu, ale panowie na plecach i to już chyba był inny masaż...



        Wśród atrakcji, z których można było skorzystać, znalazł się rafting bambusową tratwą (nuda...):


...odpadło. Potem do wyboru była przejażdżka na słoniu  (500 bahtów) lub przejażdżka połączona z kąpielą na słoniach w rzece (1500 bahtów). Kąpiel pewnie byłaby fajniejsza, ale tak samej, to trochę dziwnie... No i 150 zł to budżet na 3 dni życia :P A więc przejażdżka! :D




        Najpierw siedziałam tam w tym koszu z tyłu, ale potem przewodnik (bardzo sympatyczny, choć starał się do mnie mówić po tajsko-rosyjsku i ni w ząb go nie rozumiałam) zszedł ze słonia i powiedział, że mam się przesiąść na jego miejsce i jechać sama, a on w tym czasie będzie mi robił zdjęcia... No, zabawa przednia :D Przynajmniej na te kilkadziesiąt minut :P


        Z tego miejsca do głównej drogi było ok. 2 km. W tamtą stronę szłam pieszo,  a z powrotem zupełnie bezinteresownie zatrzymał  się i pokazał, że mam wskakiwać na jego motor - Taj, który podwiózł mnie na sam przystanek, choć musiał troszkę nadłożyć drogi. Tam przyszło mi czekać na autobus, który to ponoć jeździ co 50 min. Załączyłam mp3 - i muszę powiedzieć, że Jailhouse Presleya na azjatyckim bezdrożu brzmi naprawdę wyjątkowo :))
        Łapałabym stopa, ale trzeba by stać w słońcu, a termometr był dość bezlitosny... :)


        Jednk po godzinie czekania w cieniu stwierdziłam, że wyjdę na to słońce i będę łapać stopa. Ledwo doszłam do jezdni, nie zdążyłam ręki podnieść, a zatrzymał się Taj, zapalony fotograf z południowej części Tajlandii, który właśnie zmierzał w tym samym kierunku, czyli do Wodospadu Erewan, znajdującym się w Parku Narodowym Erewan.
        Po drodze nawet dokładnie wypytał w moim imieniu, gdzie znajduje się camping, na którym chciałam nocować.
        Sam camping nie do końca okazał się być tym, czego się spodziewałam. Tzn. liczyłam na to, że będzie bardziej dziko... :P A tu pełne wyposażenie - kibelki z prysznicami, duży zielony teren położony tuż nad rzeką (po drugiej stronie nieco hałaśliwa droga) i wypożyczalnia całego kampingowego sprzętu. Wypożyczyłam namiot (50 bahtów) oraz śpiwór (30 bahtów; od koca kosztował tylko 10 bahtów więcej, a ponoć noce są "zimne", tzn. jest 20 stopni :D). Matę mam swoją (bo używam na podejrzanych łóżkach, które czasem muszę dzielić z małymi mieszkańcami materaców), podobnie jak i prześcieradło podróżne, które sprawdza się w tych warunkach genialnie. (Decyzja, że nie biorę śpiwora zapadła na 2 dni przed wyjazdem i faktycznie bez sensu bym go nosiła przez 4 miesiące, a wykorzystała może kilka razy. Prześcieradło "zamykane" polecam, podobnie jak i odkryty przypadkiem sklep Tropiker na ul. Limanowskiego w Krakowie - sympatyczna i kompetentna obsługa doradzi we wszystkim, co konieczne i niekonieczne w tropikach :).

Mój namiot:

        Wodospad Erewan składa się z siedmiu głównych poziomów czy też kaskad, przy czym ostatnia znajduje się w odległości nieco ponad 1,5 km. W górę podejścia będzie może z 200-300 m (na moje kiepskie oko :P).




        Ponoć są to najpiękniejsze wodospady w całej Tajlandii. Troszkę szkoda, bo owszem mają naprawdę sporo uroku, zwłaszcza ta ich błęktna barwa, ale aż tak powalające jednak nie są :)


        Wejście powyżej drugiej kaskady jest zamykane o16, więc pierwszego dnia udało mi się dotrzeć tylko do 4 poziomu. Wszędzie pełno ludzi, więc pogratulowałam sobie pomysłu z noclegiem na miejscu, bo dzięki temu mogłam wejść następnego dnia zaraz po otwarciu, gdy nie ma jeszcze tłumów i zorganizowanych wycieczek.

        Na każdym z poziomów można się kąpać, woda cudownie kusiła... Z tym, że przy drugim poziomie tłum był taki, że bałam się zostawić plecak na brzegu z całym sprzętem elektronicznym, jaki mam. Nawet nie było odosobnionego miejsca, które mogłabym mieć na oku. Ot, kolejny minus podróżowania samemu.



        Za to poziom niżej z boku kąpała się tylko rodzinka. Może i nie było to szałowe miejsce na kąpiel, ale woda i malutki wodospadzik - cudowne... :)

        Wieczorem w ramach kolacji najpierw zakupiłam ogromne grillowane krewetki (tłuste i zimne, ale wydawało się, że już wszystko pozamykane, prócz oddalonego o ok. 2 km targowiska w wiosce, do którego nie chciało mi się iść). A potem jeszcze natrafiłam na otwartą knajpkę i zrobiłam sobie ucztę: słodko-kwaśne danie z warzywami i owocami + ryż + woda kokosowa.



        Tam też w końcu natrafiłam na kogoś (młodego nauczyciela angielskiego, który akurat robił tu za kelnera), kto miał wystarczjąco dużo cierpliwości, żeby powtórzyć kilka razy podstawowe zwroty po tajsku tak, żebym mogla je zapisać i podkreślić akcenty na odpowiednie sylaby.
        Po powrocie do namiotu okazało się, że obok rozłożyła się tajska impreza, więc wzięłam namiot pod rękę i wywędrowałam na drugi koniec kampingu.
        Rano wstałam o 7, choć jak zwykle jeszcze chwilę zastanawiałam się czemu i czy faktycznie muszę już wstawać...  Przecież są wakacje... I nie będę ukrywać, że podjąć decyzję o wstawaniu pomogły mi mrówki, które całym tabunem buszowały po moim namiocie, kumulując się po niewyrzuconej torebce po tłustych krewetach...
        Ale do wodospadów dotarłam pierwsza! (a przynajmniej tak mi się wydawało...) Jeszcze przed strażnikami!... Co oznacza, że nie musiałam zostawiać wody albo płacić kaucji za wniesioną butelkę (za drugim poziomem jest zakaz wnoszenia jedzenia i picia; można zabrać wodę, wpłacić kaucję, którą otrzymuje się na powrocie przy okazaniu butelki - taki patent na nieśmiecenie).
         Woda była fantastyczna :)



  
        Cóż, okazało się jednak, że jeszcze przed otwrciem dotarły tu rosyjskie cwaniaki... A przed siódmą kaskadą wyprzedziła mnie hiszpańska wycieczka. Trudno, i tak jest tu cudnie :)




        Jeśli kojarzycie masaż robiony przez rybki zjadające martwy naskórek - to tu taki masaż można było mieć za darmo. Ciekawe uczucie :) Trzeba było się do niego przyzwyczaić, bo będąc w wodzie cały czas niemal czuje się, że skubią cię rybki. Pół biedy jak są małe, wtedy łaskoczą. Ale gdy podpływają już t średniej wielkości  to uczucie jest już mało przyjemne i raczej przypomina szczypanie.
        Na bodaj czwartym poziomie jest super zjeżdżalnia :D Nie omieszkałam zjechać kilka razy - że tak się wyrażę: gacie z tyłka porywa :) Zwłaszcza jak się wejdzie w nieodpowiedni tor...


        Przy poziomie drugim robiono sesję zdjęciową jakiejś modelce i na potrzebę sesji wydymiono cały wodospad.




        Miałam ubaw, bo kręciło się tu sporo małp, coś ekipie też porwały :))




        Normalnie - jak na wakacjach :)


        Po powrocie do Kanchanaburi w końcu poszłam zobaczyć i przejść w ciągu dnia most na rzece Kwai. Przy robieniu fotek "siadanych" tak wypaćkałam spodnie smołą, że trafiły do kosza... I w związku z tym poczułam się bezkarna w kupieniu jakiegoś fajnego ciucha tutaj :P




        Wieczorem wybrałam się jeszcze na tajski masaż... Ałałałała... Nie ma on absolutnie nic wspólnego z delikatnym masowaniem, relaksem czy odpoczynkiem. Ta dziewucha musi być naprawdę w niezłej formie, bo sama sporo siły musiała na mnie użyć. Słowo daję, poczułam wszystkie siniaki, które zdążyłam sobie do tej pory nazbierać, a teraz zapewne nabawiłam się przynajmniej kilkunastu nowych. Nie wiem jak babka to robiła, ale ewidentnie dokładnie wiedziała, gdzie boli najbardziej (nawet ja nie wiedziałam, że tak boli!), bo właśnie nad tymi miejscami znęcała się wyjątkowo... Niefortunnie wspomniałam jej o stresie, który kumuluje mi się między łopatkami - ałałałałała... Nie odpuściła, dopóki już nic nie czułam, łącznie z samymi łopatkami. Porozciągała człowieka we wszystkie strony, używając do tego również własnych nóg, łokci, tułowia. Stawy trzeszczały, zresztą trudno im się dziwić po takim wykręcaniu. Na sam koniec  jeszcze kazała mi uiąść na łóżku, wyprostować nogi, na moje plecy położyła poduchę, po czym sama na nią się położyła i w ten sposób jeszcze dociskała, dopóki nosem nie dotknęłam własnych ud. Wyszłam, lekko się zataczając...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz