9 gru 2014

Ayutthaya, czyli nauka (azjatyckiego) ruchu drogowego

        Pisząc te słowa (mimo że tego posta opublikuję dopiero za kilka dni) siedzę w parku niedaleko Wat Phra Ram. O, tutaj w tym miejscu:


...z moją torpedą :) Ewidentnie jesień przyszła, bo liście z drzew lecą i temperatura jest chłodniejsza, tzn. maksymalnie wynosi ok. 35 stopni :)
        Czekam na zapadnięcie zmroku, żeby jeszcze zobaczyć, jak miasto wygląda podświetlone. Jakąś chwilę temu zrobiłam sobie obiadokolację nad kanałem niedaleko stąd. Takie dobroci miałam:


        Rybka zakupiona na targu - 3 kawałki wędzonego czegoś za 30 bahtów (3 zł) + dorzucona z uśmiechem od pani smażona rybka gratis :) Do tego mandarynki i roti na deser. Roti zrobiłam sobie sama z zakupionych składników:

        Te ala naleśniki robi się tak, że rozsmarowuje się cieniutko ciasto na piecyku i po minucie ściąga. Do tego są takie "włosy"  z cukru, które zawija się w roti:



...i zajada :) Robiąc je, kątem oka zauważyłam, że coś dużego rusza się w kanale obok. Spojrzałam - i serducho aż mi się  na moment zatrzymało!



        Krokodyl! No, taki mini może, ale gad, że ja pierniczę. Chwilę potem - drugi! Żeby jeszcze było tego mało - zaraz po wjeździe do parku, w którym teraz jestem, kolejny taki przeszedł przez ścieżkę zaledwie kilka metrów ode mnie... i schował się w dziurze pod świątynią.


         W Polsce na wodach wewnątrz miasta, to kaczki można spotkać, czasem łabędzie, a tu proszę...

        Ayutthaya! Bardzo ciekawe miejsce, z niesamowitą historią i licznymi pozostałościami  z XIV-XV w. Miasto to  zostało wpisane na Listę UNESCO. Sama Ayutthaya była drugą stolicą Tajlandii (po Sukothai, w którym będę za 2 dni). Na początku XVIII w. była ponoć największym i najpotężniejszym miastem na świecie (tak twierdzi Wikitravel) z milionem mieszkańców, co udało się uzyskać przede wszystkim ze względu na położenie między Indiami, Chinami i półwyspem Malzyjskim. Podobno również Europejczycy okrzyknęli ją największym ówczesnym centrum handlowym. Tę potęgę można nadal dostrzec w ruinach, które pozostały po napadzie i zniszczeniu miasta przez Birmińczyków.





        Ruin jest tu mnóstwo, wiele z nich to biletowane "muzea" na wolnym powietrzu. Obszar jest olbrzymi, zresztą główna część miasta to wyspa otoczona zewsząd rzekami. Pieszo ciężko byłoby zwiedzić choćby kilka miejsc, więc najlepszym środkiem transportu jest rower :)

        Rano - już trzeci dzień z rzędu! - wstałam o 7, pozbyłam się ostatnich 70 bahtów, kupując kawę i wypożyczając rower, po czym straciłam godzinę, szukając bankomatu AEON, który ponoć nie pobiera  prowizji za wypłatę przy użyciu zagranicznej karty (pozostałe bankomaty zabierają 150 lub  180 bahtów! i kwota, którą można wyciągnąć jest niewielka, chyba około 3000 bahtów, więc opłata 18 zł przy wyciąganiu 300 zł, to  istne zdzierstwo; publikując posta już wiem, że AEON również wprowadził opłatę od 2014 r.). Bankomatu nie znalazłam i ostatecznie po godzinie wymieniłam w banku dolary. Godzina w plecy i właśnie potem tej godziny mi zabrakło, żeby jeszcze zobaczyć 2 miejsca. Trudno. Może jutro rano, przed pociągiem...

        I tak w zasadzie spędziłam cały dzień - jeżdżąc od świątyni do świątyni, robiąc zdjęcia, obserwując świat dookoła... :)






Gdzieś w międzyczasie zobaczyłam to:


...i pomyślałam, że to jakiś żart jest. Ale chwilę potem zobaczyłam taki oto obrazek:


        Od rana niebo było mocno zachmurzone, była to więc dobra pogoda na rower, bo chłodniej, ale kiepska na robienie zdjęć. Około 13  wyszło słoneczko i akurat wtedy zaczęłam pokonywać dłuższe odcinki, jadąc poza wyspę, a mniej pstrykając zdjęcia.



        No nic to. Trza się zbierać, zanim z półmroku znowu jakiś gad wylezie...

DOPISANE PÓŹNIEJ
        Założyłam zatem czołówkę z czerwonym światełkiem na szyję, skierowaną do tyłu, żeby mieć jakieś poczucie bezpieczeństwa (niewykluczone, że złudne :P) i ruszyłam jeszcze pod kilka oświetlonych świątyń.




        Generalnie na rowerze jeżdżę już zupełnie po azjatycku, czasem specjalnie i świadomie (np. pod prąd lub przez krzyżowkę na ukos), a czasem tak po prostu wychodzi... (głównie na skrzyżowaniach, bo nigdy nie wiem, kto ma pierwszeństwo. Niby u nas jest zasada prawej ręki - to tutaj będzie zasada lewej ręki? Poza tym nigdy nie wiem, czy jestem na głównej czy podporządkowej drodze, bo znaków albo brak albo ja ich  w tym chaosie dostrzec nie potrafię...) Ale na to znalazłam sposób - po prostu przyklejam się do jakiegoś samochodu czy tuk-tuka i zmierzam przez skrzyżowanie tuż przy nich.
        No i notorycznie łamię zasadę "większy ma pierwszeństwo". Fakt, jestem do niej przyzwyczajona, bo często na Bałkanach panuje ta sama reguła, z tym że wtedy jadę dużym autokarem, a nie rozklekotanym rowerem... :P

Galeria ze zdjęciami: Ayutthaya
     
        Jutro Lopburi! I walka z małpami :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz