20 gru 2014

W poszukiwaniu tajskiego autentyzmu

        Z Chiang Mai wyjechałam poniekąd z ulgą i minivanem dotarłam do Pai położonego nieco wyżej w górach. W ten sposób rozpoczęłam objazd po tzw. Mae Hong Son Loop, czyli po pętli na zachód od Chiang Mai na trasie Chiang Mai - Pai - Mae Hong Son - Mae Sariang - Chiang Mai.
        Pai, mimo że również pełne turystów, jest znacznie lepszym punktem na północy niż Chiang Mai. Nawet ośmieliłabym się powiedzieć, że jest dość klimatyczne, m.in. z racji sporej ilości hippisów i rastafarian. Miasteczko nieduże, aczkolwiek przeszło w ciągu ostatnich lat olbrzymią metamorfozę, zamieniając się w kolejną tajską Mekkę backpakersów.
        Na pierwszą noc zakwaterowałam się w słynnym Spicy Pai, które dysponuje dormitoriami w takich bambusowych chatach:





        Wygląda to super, położenie też świetne, bo na uboczu... ale spokoju za bardzo nie ma z powodu imprezujących gości. Ja chyba się generalnie starzeję, bo do wieczornej popijawy, bełkotliwych śpiewów i późniejszych szaleństw na motorach jakoś nie dałam się przekonać. Temperatura w nocy zresztą skutecznie zniechęcała do opuszczenia łóżka z kilkoma kocami - spadła do ok. 12 stopni... Może w porównaniu z polską obecną temperaturą to nie tak źle, ale w Polsce ma się kaloryfer i nie śpi się w bambusowej chacie, gdzie przeciąg robi za klimatyzację :P
        Teoretycznie spałam w żeńskim dormitorium. Teoretycznie, ponieważ jedna z dziewczyn (mająca, swoją drogą, problem z wejściem do chaty) w swym pijackim amoku przyciągnęła sobie kolegę, w związku z czym ja i pozostałe 5 dziewczyn musiałyśmy wysłuchiwać dźwięków namiętnie trzeszczącego w takt ich ruchów, drewnianego łóżka (+ innych dźwięków również).
        Rano ślicznie podziękowałam za kolejny nocleg i po godzinie poszukiwań zakwaterowałam się w chatce bambusowej na palach, w tej samej cenie, tylko że chatka była cala dla mnie :) Bardzo sympatyczne miejsce, na dzień dobry dostałam także pyszną papaję. To miejsce z chatkami (po 150 bahtów jedna) znajduje się za rzeką, zaraz za podobnymi chatkami po 600-1000 bahtów i nazywa się Kwang House - polecam, jeśli ktoś kiedyś tu dotrze.


        Tego dnia dodatkowo szukałam dla siebie jakiejś opcji z raftingiem, więc generalnie nie za dużo czasu mi zostało na eksplorację okolic (poszukiwanie noclegu rozpoczęłam dopiero, gdy słońce wyszło zza chmur, czyli po 10... do tego czasu wszędzie zalegała mgła i było zimno).
        W końcu popołudniem ruszyłam na spacer w stronę wodospadu. Nie spodziewałam się tłumów, bo nie można tam dojechać motorem, a przez ścieżyny i liczne przejścia przez potok trzeba przedzierać się 2,5-3 godziny. Nie spodziewałam się, że dotrę do końca (i nie dotarłam :P), ale spacer był bardzo sympatyczny.




        Tajlandia nie zapewnia niestety zbyt wielu przygód, jakaś zupełnie nieazjatycka jest... Popełniłam na ten temat taki tam artykulik do Beskidnika, naszego kołowego aperiodyka (może nawet przy okazji przekleję ten tekst, w końcu o prawach autorskich nie było mowy :P). A skoro Tajlandia nie zapewnia przygód, to stwierdziłam, że sama ich poszukam. I tym razem rower zamieniłam na motor :D Miało to być dodatkowo szybkim przystosowaniem kciuka do życia, bo w ciągu następnych dni miał być mi bardzo potrzebny.


        Motor z automatyczną skrzynią biegów, bez większego szału, aczkolwiek sposób jazdy na takim pojeździe musiałam przypomnieć sobie w kilkanaście sekund na najbardziej ruchliwej ulicy w mieście (najgorszy był koszyk na przedzie, który nie skręcał razem z kierownicą i miało się wrażenie, że motor też nie skręca...). Nie byłoby też w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że moja ostatnia podobna jazda kilka lat temu na greckiej Eginie zakończyła się utratą kolana i mega blizną pięknie się prezentującą do dziś :) Traumy jakiejś nie miałam, aczkolwiek tamten wypadek cały czas tkwił mi w pamięci, co zresztą spowodowało, że dość ostrożnie jeździłam... przynajmniej przez pierwszą godzinę :P
        Zjechałam w sumie może ok. 50-60 km dookoła. Odwiedziłam m.in. chińską wioskę, która przywołała mi na myśl Disneyland...





...punkt widokowy...



...wodospad, w którym planowałam popływać, a który był jedynie rozczarowaniem...


        Potem była przerwa na kawę w słynnej kawiarni Coffee in Love - z powodu jakiegoś filmu, który był tu kręcony, bodaj chińskiego, zresztą również dlatego Pai stało się tak bardzo turystyczne i popularne wśród chińskich turystów.
        Kolejny wodospad Bom Tok (czy jakoś podobnie) - całość była zacienionia, w związku z czym woda była lodowata, ale nie przeszkodziło mi to choćby w kilkuminutowym zanurzeniu się :P



Orzeźwiająca kąpiel :D

        Następnie dojechałam do Kanionu, który stanowi nawet dość interesującą ciekawostkę geologiczną. Tutaj spotkałam Sagy'ego, młodego Izraelczyka, na dłuższą metę irytującego, ale skoro już powiedziałam, że może się do mnie dołączyć, to głupio było mu powiedzieć, żeby się odczepił... :)
        By zajść na punkt widokowy trzeba było przeczołgać się nieco w żółtym pyle, bo ścieżka była dość wąska, gdzieś tam schodziła w dół pionowym kominem :), a potem pod ostrym kątem znowu wspinała się w górę. Ale tarzanie się w żółtym pyle było tego warte :)






        Tutaj Sagy wyciągnął tubę nagłaśniającą, którą połączył za pomocą bluetootha ze swoim telefonem i puścił smętasy Aerosmith... W takim miejscu, gdzie można posłuchać dźwięków natury, nacieszyć się pięknym, górskim widokiem... ten włącza smęty, od których robi się albo przykro albo jakoś tak nie na miejscu.

        Następny przystanek zrobiliśmy przy Memorial Bridge, czyli przy moście, który powstał, gdy Japończycy budowali linię kolejową między Tajlandią i Birmą w czasie II wojny światowej (więcej o tym w poście Kolej Śmierci).



        Ostatnim punktem była świątynia położona na wzgórzu, do której chciałam dotrzeć na zachód słońca. Niestety, guzdranie się Sagy'ego spowodowało, że dotarliśmy o kilkanaście minut za późno. No, ale widok też niezły.



        A sama jazda w świetle zachodzącego słońca - super :)


        Sagy cały czas marudził jak to tęskni do palenia i namawiał mnie, żebym razem z nim poszukała kogoś, od kogo można zakupić jakieś ziele (o co, podejrzewam, w Pai może być nietrudno). Dodam tylko, że w Tajlandii posiadanie jakiejkolwiek ilości narkotyków jest karane ciężkim więzieniem, więc raczej nie polecam :P Ale przy tej właśnie świątyni wiatr przywiał skądś charakterystyczny zapach, co tylko jeszcze wzmocniło pragnienie chłopaka. Po przyjeździe do centrum szybko coś przekąsiliśmy, pokazałam mu te chatki bambusowe, bo też chciał zmienić swoje lokum i z pewną ulgą się od niego uwolniłam.

        W Pai co wieczór z głównej ulicy robi się olbrzymie targowisko, gdzie można zakupić najróżniejsze przysmaki, czy to kuchni tajskiej, czy amerykańskiej, włoskiej, a nawet meksykańskiej...



        Stąd też organizowane są i trekkingi i różnego rodzaju spływy itp., ale na znacznie mniejszą skalę niż w Chiang Mai. Zatem w ramach dalszego prowokowania przygód zapisałam się na 2-dniową wycieczkę: jeden dzień trekkingu, nocleg w górskiej wiosce oraz dzień raftingu. A co z tego wyszło, jak to wyglądało i ile było trekkingu w "trekkingu" - o tym w następnym poście :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz