7 gru 2014

Przy granicy tajsko-birmańskiej: Sangkhlaburi

         Dotarłam tutaj minivanem z mocną klimatyzacją ok. godz. 13.00, po czym 2 godziny krążyłam, szukając zakwaterowania... Nie o to chodzi, żeby go tutaj nie było - po prostu wszystko, co tanie, było zajęte, a pozostałe miejsca kosztowały od 400 bahtów nawet do 800 (w miejscach, które odwiedzałam).
        Sądziłam, że nie będzie z tym problemu, ponieważ Sangkhlaburi, położone tuż przy granicy tajsko-birmańskiej, jest miejscem, gdzie trafia niewielki odsetek indywidualnych turystów. Ale okazało się, że przyjeżdżają tu licznie organizowane wycieczki z Bangkoku... Touroperatorzy wykupują miejscówki z wyprzedzeniem i takie bidaki jak ja mają potem problem.
        Ostatecznie, po 2 godzinach zdecydowałam się na jedną noc (a nie, jak planowałam, dwie) w Burmese INN, w pokoju w domku na palach za 400 bahtów. Zabolało po kieszeni. Ale jaka niespodzianka! Ciepła woda w łazience! Co prawda, tutaj ciepła woda nie jest konieczna, choć mile widziana przy praniu ciuchów, ale poprzedni ciepły prysznic był w Polsce 1,5 tygodnia wcześniej i szczerze mówiąc nie spodziewałam się go przed końcem marca...
        A w łazience, prócz ciepłej wody, miałam ponownie współlokatorów:


        Dość dużym kupom, które należały do słusznej wielkości jaszczurki, zdjęć już nie robiłam. Ale były wystarczającą dotkliwe, gdyż smród rozchodził się po całej łazience.
        Zakwaterowałam się i szybko ruszyłam w wioskę/i, żeby zobaczyć, co tam się jeszcze dało o tej porze.

        Sangkhlaburi jest naprawdę uroczym miejscem. A może nie tyle ta wioska, co wioska mniejszości etnicznej Mon o nazwie Ban Waeng Ka, która powstała w latach '40 ubiegłego wieku, gdy wojna domowa w Birmie spowodowała ucieczkę mniejszości etnicznych. Wioska położona jest po drugiej stronie jeziora i prowadzi do niej słynny, ponoć największy na świecie ręcznie zbudowany drewniany most o długości ok. 400 m. Po tym, jak jego część została zmyta przez powódź w zeszłym roku, zbudowano równolegle rodzaj bambusowej kładki.



        Nie wszyscy tutaj mówią po tajsku, posługując się często własnym językiem, więc moja nauka tajskiego nie bardzo się tu przydała.
        W tej wiosce odwiedziłam 2 świątynie. Chedi Buddhakhaya widać z daleka, przede wszystkim ze wzgledu na jej sterczącą w górę złotą piramidę. 



        Tuż przy świątyni jest również targ, na którym można kupić birmańskie różności zrobione z drewna czy też ciuchy np. szale, chusty, bluzki, spodnie, tuniki... Nie wytrzymałam i kupiłam śliczną bordową tunikę, skonstruowaną z pashminy zrobionej z cieniutkiej wełny. W sam raz do golfu na zimę :)) Czyli pewnie ktoś dostanie ją w prezencie :P
        Wat Wang Wiwekaram - tutaj czczony jest do dziś Phara Uttama, szeroko poważany w Tajlandii mnich. Cześć, jaka jest mu tu oddawana, jest aż dziwna. Jego naturalnej wielkości i niesamowicie realistyczny posąg jest wystawiony przy jednym z wizerunków Buddy:



Nawet wystawiono tu jego samochód...


         Ale to, po co większość turystów tu przyjeżdża, to częściowo zatopiona świątynia Wat Sam Phrasop dawnego miasta, które zatopiono, by mógł powstać zalew. To, co widać nad powierzchnią wody, zależy od pory roku. Ponoć, gdy poziom jest odpowiedni, to można wpłynąć do wnętrza przez okna.




        Można dostać się tutaj wyłącznie łodzią, co uczyniłam następnego dnia rano, licząc na troszkę chłodu oraz lepsze światło, ale nie spodziewałam się, że o 8 słońce będzie już tak wysoko! Niemniej, przejażdżka bardzo fajna, z równie sympatycznym kapitanem:



         Dopłynęliśmy jeszcze do jednego miejsca, które absolutnie mnie urzekło. Niewiele o nim wiem, ponieważ mój przewodnik nic o nim nie pisze. W każdym razie jest to świątynia, którą pomału pochłania dżungla...





         Klimat niesamowicie tajemniczy :)
         Stąd można również pojechać na samą granicę z Birmą, do słynnego miejsca o nazwie Trzy Pagody (z trzema pagodami, rzecz jasna), ale wydało mi się to zbyt nudne, żeby tracić na to jakieś 4 godziny.
         Wpakowałam się zatem do busa do Kanchanaburi i reszta dnia zeszła mi na dojeździe do Ayutthaya, trzema różnymi autobusami. Najpierw z powrotem do Kanchanaburi, potem do Sunpaburi i  w końcu Ayutthaya. Mój przewodnik nic o tym sposobie dotarcia tu nie mówi, za to WikiTravel kategorycznie odradza jako drogę męczącą i niewygodną i poleca wrócić  do Bangkoku i stamtąd jechać np. pociągiem. Bangkoku na razie  miałam dość, a wybrana trasa ostatecznie wcale nie była taka tragiczna.
         Dotarłam do Ayutthaya po zmroku, więc większość miejscówek na noc była juz zajęta. Wylądowałam w pokoju  wieloosobowym za 120 bahtów (i pomyśleć, że w Kanchanaburi za 3 zł więcej  miałam pokój dla siebie, nie licząc pełzających i fruwających współlokatorów) wraz z  łazienką... 

2 CIEKAWOSTKI KULINARNE
         Jedna z wersji roti - coś w rodzaju cieniutkiego naleśnika z prażonym sezamem oraz wiórkami kokosowymi, na słodko. Inna wersja jeszcze się pojawi :)



Sok z trzciny cukrowej - takiego drąga przeciąga się przez zgnieciarkę, potem jeszcze raz przeciąga się miazgę i sok wypływa z boku do dzbanka. 


Krótki instruktaż na facebooku: sok z trzciny cukrowej

Galeria z Sangkhlaburi: Sangkhlaburi

Galerie z poprzednich miejsc:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz