21 gru 2014

Tajski trekking, czyli ile jest trekkingu w "trekkingu"

        Północ Tajlandii jest górzysta i oferuje sporo miejsc na ciekawy trekking i wędrówki po górach. Niestety niemożliwym jest wybranie się na taką wędrówkę samemu - przede wszystkim dlatego, że nie ma żadnych odpowiednich map tego terenu, o jakichkolwiek szlakach nie wspominając. Jakieś ścieżki przyrodniczo-krajobrazowe powstają, ale jedynie w parkach narodowych, ale też nie wszędzie można iść samemu. Zatem na eksplorację tutejszych gór trzeba zapisać się w agencji turystycznej, ale plus tego jest taki, że często przewodnikiem będzie mieszkaniec danego terenu, który zna dżunglę, bo od dziecka był jej uczony.
        Do wykupienia wycieczki z trekkingiem i raftingiem robiłam kilka przymiarek. W Pai znajduje się parę agencji turystycznych, ale raftingiem zajmują się podobno tylko dwie, a to właśnie na raftingu przede wszystkim mi zależało (zeszłoroczny rafting na rzece Urubamba pod Machu Picchu w porze deszczowej baaardzo wbił mi się w pamięć :)
        Niestety jedna z tych agencji nie zebrała chętnych, więc pozostała mi ta droższa, choć bardzo polecana przez National Geographic, Lonely Planet i kilka innych travel adviserów. Cóż, szukałam czegoś wyjątkowego i autentycznego, więc może oni mi to w końcu zapewnią...
        Zbiórka - według otrzymanych informacji - miała być o 8 rano, więc zebrałam się z bambusowej chatki ok. 7.20., żeby wcześniej zjeść jeszcze śniadanie, które ponoć nie było wliczone w cenę. Okazało się jednak, że źle mnie poinformowano i kiedy ja o 7.30 zasiadłam do zupy ryżowej, wszyscy siedzieli już w pickupie, głodni, bo impreza zaczynała się śniadaniem... Kobietka z biura niby twierdziła, że mogę dokończyć, a oni poczkają, no ale bez przesady -  nie będzie na mnie 10 osób czekać. Zapłaciłam więc za nietkniętą zupę i odrobinę zeźlona wpakowałam się na pickupa. Ale - myślę sobie - na pewno będzie dobrze.
        A potem zobaczyłam tę różową walizkę na kółkach... Tak, właśnie to mam na myśli: RÓŻOWĄ WALIZKĘ NA KÓŁKACH na wyprawie trekkingowo-raftingowej. Toż to Gaudeamus nawet się chowa... Dopasować właścicielkę nie było trudno, bo mogła nią być tylko wymalowana lala z 2-centymetrowymi tipsami. Ale - myślę sobie - będzie dobrze.
        Rozejrzałam się po pozostałych uczestnikach. Była tam parka w ciuchach technicznych, widać, że ludzie podobnego mi pokroju, gotowi na przygody. Kilka pojedynczych młodych osób oraz 70-letni dziadek z niewiele młodszą żoną... Wkrótce się okazało, że nie wszyscy startujemy na tę samą wycieczkę, bo są 2 programy: 1-dniowy z samym raftingiem oraz 2-dniowy: trekking+rafting. Ci techniczni i młodzi wybierali się tylko na rafting, a mnie za towarzyszy eskapady służyli lala z chłopakiem oraz dziadki... :)) Ale! myślę sobie - będzie dobrze...
        Na śniadanie podano zimne tosty i zimne smażone jajko. Ale kawa była ciepła, więc, wiadomo - myślę sobie - będzie dobrze.
        Już dzień wcześniej sprytnie zapakowałam sobie w mały plecak wszystko, co będę potrzebować na te 2 dni. Nie wszystko się zmieściło, więc sandały i  kurtkę przymocowałam linką na zewnątrz. Duży plecak miał do mnie dojechać po raftingu tak, bym po wycieczce nie musiała wracać do Pai, tylko mogła zostać w Mae Hong Son, w którego okolicach rafting się kończył.
        Podeszłam więc do kobietki, żeby upewnić się, że mój plecak będzie tam, gdzie powinien, a tu ona mi mówi, że plecak dojedzie do mnie już tego samego dnia wieczorem. Szok był podwójny:
1. Po co zatem wpakowałam tyle rzeczy do małego plecaka?!
2. Jak to - śpimy w górskiej wiosce, do której można dojechać samochodem?! To może jeszcze publiczne wifi tam mają założone...?
        Znowuż odrobinę zeźlona w nieładzie powrzucałam do dużego plecaka to, czego nie będę potrzbować w ciągu dnia. Ale - myślę sobie - będzie dobrze... Byle w wiosce nie było wifi.
        W końcu ładujemy się na pickupa i ruszamy. Przygoda! Przygoda!



        Zaraz za Pai zaczęliśmy wspinać się serpentynami w górę, mgła pomału opadała i pokazały się widoki.
        Po 20 minutach stajemy. "Toilet break!" ...?? Jak to, przecież dopiero wyjechaliśmy...!!
        Na szczęście (kierowcy) widok stąd był ładny, więc można było kilka fotek strzelić.



        Jedziemy dalej. Po kolejnych 15 minutach - kolejna przerwa. Kierowca musi kupić sobie lunch...
        Ale - myślę sobie... W sumie to już pomału przestawałam myśleć. A - jak typowy polski turysta - zaczęłam układać w głowie reklamację :)) Ale no, od samego początku było źle. Zła godzina zbiórki, brak informacji o tym, że śniadanie jednak jest, rzecz z plecakami. Do tego jeszcze przed wyjazdem szef agencji oświadczył, że nie mamy zbyt wiele oczekiwać od raftingu, bo pora deszczowa skończyła się 2 miesiące temu i tę wycieczkę należy potraktować raczej jako miłe spędzenie dnia na wodzie. I teraz on o tym mówi?!...
        W międzyczasie nasza piątka zmieniła pickupa, dojechaliśmy do wioski, gdzie mieliśmy rozpocząć nasz trekking, tudzież spacer. Krzątał się wokół pewien facet, a ja tak sobie pomyślałam - czy ten koleś w pidżamie to nasz przewodnik...?


        A i owszem! O tym, że dobrze byłoby się przedstawić przypomniał sobie dopiero po kilku minutach od wyruszenia. Generalnie trekking był raczej spacerem przez las z elementami trekkingu, ale bez większego szału. Tzn. dziadkowie zostawali z tyłu, ale lala z chłopcem zasuwali z przodu, więc specjalnie wymagające to nie było. Przyznaję, że ruszyłam raczej z kiepskim nastawieniem do tego wszystkiego, bo za kasę, którą za to ściągnęli, można było spodziewać się jednak lepszej obsługi... A że chwilę w branży turystycznej już siedzę, to pewne rozeznanie w tym kontekście mam :) Powiedziałabym słynne turystów powiedzenie: "płacę, wymagam" - ale nie powiem, bo nim, mówiąc kolokwialnie, rzygam... 
        Ale też z czasem zaczęło mi to przechodzić, bo okolica była całkiem ładna. Po Andach chyba mało które góry są w stanie mnie zachwycić, ale spacer był przyjemny. Przewodnik za wiele nie opowiadał, ale za to odpowiadał na pytania, z czego skrzętnie korzystałam, dowiadując się różnorakich rzeczy na temat codziennego życia w Tajlandii.




        Po drodze zatrzymaliśmy się również w wiosce jednej z mnejszości narodowych. Ludzie żyją tu dość biednie, mówią swoim dialektem, a ich uroda różni się nieco od tajskiej.




        Zwłaszcza ostatnia część wędrówki była piękna :)




        Na wejściu do wioski, w której mieliśmy spać, stała taka tajska brama maramureska :) (brama maramureska - charakterystyczna dla północnej Rumunii). Tzn. wszystko, co złe zostawiało się poza tą bramą, przejście przez nią oznaczało swego rodzaju oczyszczenie. Dodatkowo zawieszone tam było 7 oczu (coś na kształt skomplikowanej gwiazdy), które miały mieć baczność na to, co i kto przechodzi dalej. A w takich małych koszyczkach były z kolei ukryte kamienie o funkcji militarnej :)



        Lepiej to widać na zdjęciach bramy przy głównym wjeździe do wioski:




        Na wejściu postawiono również kilka innych ciekawych rzeczy, majacych moc magiczną i sprawczą. Np. te białe gałganki oznaczały ludzi:


        Takie patyki zostawiano z kolei w momencie, gdy ktoś był chory. Do szpitala stąd daleko, więc chwytano się wszelkich sposobów, a miejscowy szaman-znachor był w kwestiach leczniczo-magicznych wyrocznią:


        Noc spędziliśmy w domu samego naszego przewodnika, który okazał się być kimś na kształt sołtysa. Ledwie przyszliśmy, to obsiadły nas lokalne kobiety z różnymi sourvenirami typu torebki, torebeczki, szale...



        Przeszłam się trochę po wiosce i faktycznie dało się w końcu poczuć pełen tajski autentyzm. Nic nie było robione tutaj pod  turystów, ludzie po prostu żyli i mieszkali na swój sposób.
        Wiocha jest w głębokiej dolinie, prowadzi tu tylko jedna droga wyłożona betonem. Ludzie żyją w drewnianych chatach na palach (w porze  deszczowej zapewne zbiera się tu woda ze zboczy doliny). Prąd jest, kanalizacja chyba jakaś też, choć głowy nie dam, bo np. woda do mycia (garnków, siebie, prania) ląduje na ziemi lub w trawie. Prysznica nie ma, za to jest ogromna plastikowa bania z wodą i miseczką do polewania się.





        Po drodze idąc przez wioskę spotkałam kilkoro mieszkańców, panów z karabinami oraz dzieciaki.


        Dzieciaki ucieszyły się, widząc mnie i zaczęły rzucać we mnie kulkami ostu - najpierw nieśmiało, a gdy zobaczyły, że wiem, o co chodzi w zabawie i zaczęłam ten oset na nich przyklejać, to już odważniej. Tylko że ich było z 8, a ja jedna! Pokazałam im na migi, że to nie fair, więc jedna dziewczynka stanęła do walki po mojej stronie... :)


        Dziadki padły i po kolacji zażyczyły sobie tajskiego masażu. Sama kolacja była pyszna, ale... budziła mnie kilka razy w nocy i gnała do toalety, dopóki nie wyczyścił mi się żołądek :P Lala też była srogo chora, z tą różnicą, że ona kolację oddała w pokoju, nie kwapiąc się nawet na wyjście na zewnątrz...
        Następnego dnia rano obie czułyśmy się fatalnie (pozostałym nic nie było). Lala zrezygnowała z raftingu. Ale ja przecież właśnie dla raftingu w pierwszej kolejności tu przybyłam! Nie ma mowy o rezygnacji!... 
        Rafting odbywał się najpierw na jakimś potoku, który później wpływał do rzeki Pai. Sama sceneria była naprwdę piękna, ale po godzinie oglądania tego samego można było się znudzić. Ze strony przyrodniczej, to najciekawsza była małpa, która powitała nas na samym początku i wieszała się na każdym, kto tylko miał na to ochotę :) Urocze stworzenie :D






        Na rafting dojechali jeszcze ojciec z 2 synami. Oni dostali 1 ponton, a ja z dziadkami drugi... W ogóle, to zaskoczona byłam, że dziadki na takie coś się wybrały. Pytam zatem kobietki, czy już tego próbowali i jak tam nastroje. Ona mówi, że sama kiedyś już tak się bawiła, dziadek jeszcze nie - ale generalnie oni byli przekonani, że wykupili spływ tratwą bambusową... :)) A tutaj zamiast grzecznego siedzenia, oglądania przyrody i nicnierobienia dostali pagaje w ręce i trzeba było wiosłować :))


        Śmiechy śmiechami... Ale nasz ponton wyjątkowo ostrożnie w dół płynął, zapewne po to, żeby dziadek zawału nie dostał. Ja z powodu nocnego zatrucia byłam taka raczej półżywa, ale i tak liczyłam na to, że będzie dobra zabawa. A tutaj zamiast raftingu miałam spływ pontonem... No, były może z 2-3 naprawdę fajne miejsca - dziadek był przerażony, ale w miarę się trzymał. Nawet wtedy pomyślałam, że może z dziadkami, to i większy hardkor jest, bo tak naprawdę chwilami to tylko ja z instruktorem dawaliśmy napęd tej łódce. Ale to i tak nie było to...
        I pomyśleć, że tym razem miałam ze sobą soczewki kontaktowe i nawet okulary do pływania, żeby w przypadku lepszych miejsc albo wywrotek do wody  tych soczewek nie zgubić...
        W którymś momencie nurt był na tyle spokojny, że mogliśmy wskoczyć do rzeki i dryfować obok. Chłopakom z pontonu obok nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ja się kiepsko czułam, ale stwierdziłam, że przecież nie mogę cały dzień grzecznie w pontonie siedzieć... I przynajmniej te soczewki się przydały. (Czy to moje wrażenie czy wyglądam jak kosmita? :P)


        Za to chłopaki na drugim pontonie generalnie szaleli! No, przynajmniej na tyle, na ile pozwalała im rzeka. Znacznie ciekawiej zrobiło się, gdy wpłynęliśmy na rzekę Pai - sporo było tutaj bystrzy, skał, zakoli itd. W którymś momencie na tym drugim pontonie zrobiło się ożywienie. Przez kolejne bystrze my przepłynęliśmy delikatnie bokiem i zaraz się zatrzymaliśmy przy brzegu. A tamci podczas ześlizgu zatrzymali się w połowie pomiędzy kamieniami, gdzie kotłowało się jak w pralce! Ponoć taki był właśnie plan, z tym że  utknęli :D


        Próbowali wydostać się wszelkimi sposobami, ale nic z tego. W końcu chłopaki wyskoczyli do wody, dopłynęli do naszego pontonu, a nasz instruktor z tym drugim wypychali tamten ponton. Ale przygoda! Ale byłam zazdrosna!!...


        I co wtedy powiedział mój instruktor? Że jeśli chcę, to mogę przenieść się do drugiego pontonu, bo tam więcej przygód mają. Ile czasu do końca spływu? - pytam gościa. 2 godziny... No dobra - przeskakuję!
        Cóż... jednak adrenalina jest najlepszym lekarstwem :) Ledwo poczułam przyspieszenie z powodu 5 wioseł, już mi było lepiej, a gdy  tylko zaczęliśmy podsakiwać na kolejnem bystrzu, to w ogóle wszystko mi przeszło :D To dopiero była zabawa! Instruktor robił wszystko, żebyśmy mieli jak największą frajdę - i stracha również :P Obracał nas na głazach, tak, że spływaliśmy tyłem. Na bystrzach wybierał najtrudniejsze zejścia. Każde miejsce, gdzie była szansa na wyskok w górę - było nasze :D Jeden dzieciak wypadł 3 razy, ale był przeszczęśliwy :)) Młodszy chłopak natomiast był nie do zdarcia. A ojciec-cwaniak na każdym miejscu, gdzie było zagrożenie, że się wyleci z pontonu, wskakiwał od razu do środka (każdorazowo uderzając mnie wiosłem alb ręką).
        Ja się trzymałam dobrze :D (tzn. balansowałam, bo trzymać nie bardzo było się czego :P) - dopóki na którymś kolejnym spływie ponton nam się nie wywrócił :D Pamiętam tylko ojca oraz ponton lecących prosto na mnie, bo wywrotka była w moją stronę. Zatopili  mnie tym samym, ale nurt wyniósł mnie na powierzchnię. Ale jazda! :D Każdy uderzył czymś o skały - jeden dzieciak głową (mieliśmy kaski), ojciec kręgosłupem (ale bez urazu), ja natomiast obiłam sobie bok, który przez kolejnych kilka ładnych dni zmieniał kolory, a w chwili zamieszczenia posta jest jeszcze żółto-brązowy :)
        Czyli generalnie ostatnie 2 godziny uratowały całą wycieczkę :) I nawet zrozumiałam, jak to się dzieje, że na moich wycieczkach turyści czasem masowo grożą reklamacjami, a potem przychodzą może 2-3 na sezon. Zawsze jest coś, co przyćmiewa niedoróbki i jakoś je umniejsza :)
        Nie było tak tragicznie, ale i tak nie lubię organizowanych wycieczek i jak tylko będę mogła, to będę omijać je z daleka...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz