2 gru 2014

Kanchanaburi i okolice

        Ludzie przyjeżdżają do Kanchanaburi ze względu na wspomnianą w poprzednim poście Kolej Śmierci, natomiast jest tu też parę innych miejsc, do których można sobie urządzić wycieczkę. Poza tym samo miasto jest dość sympatyczne i faktycznie ma sporo do zaoferowania backpakersom.
        Po przyjeździe zabrałam się nad rzekę w część kwaterunkową tym oto pojazdem:




Mimo moich znacznych kilogramów i plecaka pan dał radę. Na pierwszą noc zakwaterowałam się w domkach na wodzie :)



        Po czym udałam się na nocne targowisko z jedzeniem.




        Następnego dnia rano wypożyczyłam rower (50 bahtów/dzień), odwiedziłam cmentarz lokalny i ten, na którym pochowani są jeńcy pracujący przy budowie kolei, oraz zwiedziłam muzeum im poświęcone. Potem zrobiłam sobie małą wycieczkę na drugą stronę rzeki :)
        Rozklekotany wehikuł dał mi naprawdę sporo radości :) jak i adrenaliny, bo lewostronny ruch + azjatycki sposób jazdy dają sporo wrażeń :))
        Tak wygląda prom, którym dostałam się na drugą stronę rzeki:


        Miałam ze sobą 3 mapy: z hostelu, z informacji turystycznej i w przewodniku. Mimo to i tak trochę pobłądziłam zanim dotarłam tam, gdzie zamierzałam...
        W końcu dopedałowałam do Wat Tham Mungkornthong, świątyni, do której  prowadzą wysokie schody uformowane na kształt ogona smoka. 


        Ponoć to miejsce jest słynne z zakonnic, które medytują,  unosząc się na wodzie, choć tego rodzaju "show" może zostać pokazane wyłącznie, gdy zakonnicy się to opłaca, czyli jest wystarczająco dużo turystów, którzy sypną kasą. Nie wiem, kiedy ci turyści tam przyjeżdżają, bo ja nie widziałam żadnego.
        Za to w środku wlazłam w rewelacyjną jaskiniową świątynię. Zaraz za tymi wizerunkami...


...zaczyna się wejście w głąb jaskini, gdzie np. trzeba przeleźć przez korytarzyk jeszcze mniejszy niż wejście do niego:


        Gdzieniegdzie były poustawiane ołtarzyki z Buddą. Całość kończy się pionowo, gdzie trzeba wyskrobać się po drabinie:


Super! :D I to do tego na boso, bo buty zostawia się przed świątynią :)
        Stamtąd pojechałam pod olbrzymi figowiec pagodowy, czyli rodza drzewa, pod którym Budda doznał oświecenia. Akurat jak zajechałam, to zaczął lać srogi deszcz. Podjechałam więc pod inne drzewo, gdzie kilka znudzonych, aczkolwiek bardzo sympatycznych, pań miało rozstawiane stragany z jedzeniem. Za ich pozwoleniem klapnęłam na ławeczce tuż obok. Uśmięchnęły się szeroko do mnie - bo chyba mało jaki biały turysta tu zjeżdża i to w dodatku na rowerze. W sumie, to się nie dziwię - robić 15 km w jedną stronę z Kanchanaburi w tym skwarze tylko po to, żeby zobaczyć drzewo, to chyba turystyka, która niekoniecznie wszystkim odpowiada :P Wiem, wiem - dystans i tak nieduży, patrząc np. na to, czego dokonali Inka z Olem (http://www.inka-olo.pl) :) Ale nawet minibusy z turystami, które przejechały raz obok, tylko zwolniły, w ogóle się nie zatrzymując...
        Posiedziałam, panie zaskoczone i roześmiane skomentowały to i owo, a potem kupiłam od jednej pyszną i olbrzymią papaję za jedyne 10 bahtów, którą w dodatku otrzymałam obraną, pokrojoną w mniejsze kawałki z zatkniętym plastikowym widelczykiem :)
        Poniżej fotka z moją torpedą (młoda sprzedająca dziewczyna średnio potrafi zdjęcia kadrować):




        Cóż, dzień był może i mało spektakularny i być może nic specjalnego, patrząc w kategoriach atrakcji turystycznych, nie zobaczyłam, ale przejażdżka była bardzo przyjemna. Do tego ludzie ot tak po prostu się do mnie uśmiechali, witając czy pozdrawiając. Jeden motorzysta, wyprzedzając mnie, ucieszony, że widzi białą zasuwającą na rowerze, podniósł kciuk do góry. Odwdzięczyłam się tym samym, a jak zobaczył mój usztywniony kciuk, to jeszcze bardziej się ucieszył :))
        A to jeden z widoczków po drodze:

        A wieczorem podrałowałam na spektakl światło-dźwięk, o którym wspomniałam w poprzednim poście. Kolejny dzień to był z kolei wyjazd do Hellfire Pass.
        Jedną z atrakcji, która ściąga w te okolice rzesze turystów, jest położona poza Kanchanaburi Wat Ta Luang Pra Bua, zwana Tygrysią Świątynią. Podobno zaczęło się od tego, że mnisi założyli coś na kształt schroniska dla tygrysów (i nadal  o tej idei się mówi), ale zrobiła się z tego niesamowita komercja - wstęp kosztuje 600 bahtów + 1000 bahtów za zrobienie sobie fotek podczas przytulania się do tych kocurów czy zaglądania im do paszcz itp. itd. Tygrysy, żeby nie były niebezpieczne, odurzane są jakimiś silnymi środkami chemicznymi i w ogóle mało co się orientują, co się dookoła nich dzieje... Dlatego też jakoś zupełnie mnie tam nie ciągnęło.
        Samo Kanchanaburi również ma ofertę dla samotnych panów, jak zresztą cała Tajlandia. Seksturystyka jest tu niesamowicie rozwinięta mimo że oficjalnie prostytucja jest zakazana. Ale doskonale można rozróżnić "normalny" lokal od tego z bogatszą ofertą, gdzie bardziej rozebrane i mocno umalowane panie czekają na swych klientów (zresztą nie tylko panie, bo knajpa z transwestytami również jest). Można wyłapać mnóstwo obrazków, gdy panowie w okolicach sześdziesiątki pokazują się z młodziutkimi Tajkami... Temat długi, ale też pewnie nie ostatni raz o nim wspominam. Ale knajp, w których to kobieta mogłaby znaleźć coś dla siebie - nie znalazłam :P
        Generalnie ostatnie dni były ciekawe, ale (prócz króciutkich chwil, gdy adrenalina podskakiwała), to raczej takie monotonne... Chciałam zrobić coś naprawdę fajnego, więc... zdecydowałam się na odwiedzenie obozu dla słoni oraz nocleg w namiocie w parku narodowym :D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz