16 gru 2014

Bliski kontakt z tajską kuchnią, czyli szybki kurs gotowania :)

Z DEDYKACJĄ DLA MALINY :)

        Najbardziej popularną i szeroko polecaną (m.in. przez Lonely Planet i Rough Guide) szkołą gotowania w Chiang Mai jest Thai Farm Cooking School. Najpierw udałam się więc do nich, zwłaszcza, że spotkane przeze mnie dziewczyny również tutaj na kurs się zapisały. Wszystkie tego typu agencje otwarte są w Chiang Mai do godz. 21, więc pojawiłam się tam jakoś krótko po 19. Na zewnątrz budynku zastałam stojak z ulotkami, nad nim dzwonek i zamkniętą bramę. Zadzwoniłam zatem, wyszedł jakiś chłopak i pyta, o co chodzi. I całą naszą rozmowę prowadziliśmy przy zamkniętej bramie, wołając do siebie przez podwórko. Było to mało sympatyczne. Okazało się,  że następnego dnia mają 3 grupy, ale miejsca są już zajęte, ewentualnie może mnie zapisać na dzień później. Umówiliśmy się na maila, którego do nich nie napisałam, bo poczułam się zlana, musząc tak tkwić za bramą...
        Pisze o tym dlatego, że zdaje się (zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz), iż polecane przez Lonely Planet itp. miejsca z czasem stają się nieco zepsute, tzn. chyba zbyt dobrze im się powodzi. Nie zależy im na pojedynczym kliencie, bo jeśli nie ten, to będzie inny, bo i tak 95% turystów korzysta z przewodnika Lonely Planet. Podobnie dzieje się z polecanymi hostelami, które staram się omijać, bo cena zapewne już tam wzrosła (standard pewnie też, ale jednak to cena mną zazwyczaj kieruje w wyborze zakwaterowania).
        Kurs gotowania ostatecznie wykupiłam w hostelu, 300 bahtów taniej, wcześniej sprawdzając opinie o szkole Smart Cook w necie. Były w porządku, zapisałam się więc, zapłaciłam 1000 bahtów (100 zł, wszystko wliczone w cenę, czyli transport, dostęp do ogrodu, kuchni  + 5 ugotowanych przeze mnie dań oraz przyjemne spędzenie dnia :)  
        Przewodnika-kucharza-instruktora w jednym spotkaliśmy na targowisku, które było pierwszym punktem programu. Tutaj pokazał nam on różnorakie rodzaje warzyw, roślin, przypraw, wyjaśnił różnice między typami ryżu...

Poniżej kurkuma :)


Bakłażan w różnych postaciach:


Różne rodzaje tofu:

Ryż:


        Palm (przewodnik/kucharz/instruktor) zakupił też małą kokosową (dość mdławą) przekąskę - i tu pojawił się jego pierwszy żarcik: "Snack, not snake, hahaha"... :)



        Może jego żarciki nie powodowały salwy śmiechu, ale chłopak jest sympatyczny i starał się, żeby wszystko poszło dobrze. Dopytałam go potem o jego kulinarne wykształcenie... Chłopak studiował literaturę amerykańską :)) więc dobrze znał angielski. Gotowania uczył się od swojej mamy, ale też 5 lat pracował jako kucharz w restauracji. 
        Po wizycie na targowisku wsiedliśmy do pociągu, żeby pojechać na wieś, gdzie mieliśmy spędzić ten dzień (miłe odetchnięcie od zgiełku Chiang Mai). Ze stacji pojechaliśmy na farmę rowerami.


Przejście przez tory po azjatycku - tuż przed nosem pociągu :)


        W naszej grupie było 5 osób (zamiast 10, jak we wcześniej wymienionej przeze mnie szkole - poza tym tam też byłby tłok, skoro 3 grupy uczyły się naraz...): Kanadyjka chińskiego pochodzenia, Niemka oraz rumuńska para :) Rumuni są narodem bodaj najmniej mobilnym z narodów europejskich, więc naprawdę mnie zaskoczyli. Podróżują głównie w interesach (energia wiatrowa), ale korzystają przy okazji i zwiedzają. Dziewczyna nie potrfi jeździć na rowerze, co mnie specjalnie nie zdziwiło, bo rower dopiero zaczyna być popularny w Rumunii, choć jeszcze ciągle pokutuje opinia: masz rower? to nie stać cię na samochód?... Niemniej, miło było zamienić kilka słów po rumuńsku, a przy okazji usłyszałam, że nadal mam akcent z Sibiu :D (w którym mieszkałam rok w 2008 r.)
        Po drodze do farmy zatrzymaliśmy się w małym gospodarstwie, gdzie panie wyłuskiwały/obierały takie małe słodkie owocki o białym miąższu. Nie mam niestety pojęcia, jak się one nazywają...



Po przyjeździe na farmę udaliśmy się do ogrodu, by pozbierać warzywa, owoce i zioła do naszych dań. Wszystko było świeżutkie i niesamowicie aromatyczne :) Poniżej roślina, której kwiatów użyliśmy do zabarwienia kleistego ryżu mającego służyć jako deser z mango.


Chinka francuskiego pochodzenia zrywa papaję do tajskiej sałatki z papają:


Widok na ogród:


 Wszystko wrzucamy do koszyczka:


Jedna z kilku odmian bazylii:



No to zaczynamy!


Stanowisko pracy nr 1:


Stanowisko pracy nr 2:


Od nas zależało, ile do danego dania wrzucimy chili. Dla Tajów standardem jest 5 małych chili... "Znacie Angelinę Julie? Jak będziecie jeść dużo chili, to będziecie mieć usta jak ona! Hahahaha..." :)


Pierwsze danie: pikantna zupa tom yam z krewetkami :D


Pracujemy dalej...


Baby shrimp... Suszone małe krewetki. Dodaje się je np. do słynnego Pad Thai :)


 Sałatka z papaji w trakcie przyrządzania:


I gotowa!

Chwila przerwy w gotowaniu i jedzeniu - jedziemy na wycieczkę po wiosce.




 Pad Thai jeszcze na patelni:


Czerwone curry przy końcu gotowania:


Wcześniej zerwany kwiatek puszcza kolor podczas gotowania...


...i barwi nam kleisty ryż, który w formie deseru z mango wygląda tak:


        Kurs gotowania na wsi był naprawdę fajną odskocznią od zatłoczonego Chiang Mai. Okazuje się, że dania kuchni tajskiej przyrządza się bardzo szybko i naprawdę łatwo. Tym, co staje się problemem, jest zdobycie wszystkich potrzebnych składników w Europie. I nawet jeśli część można kupić w azjatyckich sklepach czy wielkich hipermarketach, to jednak świeżo zerwanych warzyw czy ziół dorastających w pełnym słońcu nie uświadczysz...
        Dzień bardzo fajny, choć nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak objadłam. W końcu to aż 5 dań było... Każdy z nas na koniec otrzymał książkę kucharską - całe szczęście w niewielkim rozmiarze, więc nawet dowiozę ją do Polski :P (i skseruję dla Maliny :D)

P.S. Z postami jestem o kilka dni do tyłu, ale nic nie szkodzi, wszystko w swoim czasie :) W każdym razie po drodze od kursu gotowania była jazda na motorze wokół Pai, trekking w górach, rafting po rzece, nocleg w górskiej wiosce, zatrucie, jazda motorem po azjatyckiej miniaturowej Szosie Transfogarskiej, czyli generalnie trochę się działo. W chwili publikowania posta jestem w Mae Hong Son, gdzie w hostelu spotkałam Marcina mieszkającego na co dzień w Pai. Spotkanie zupełnie przypadkowe, a jednak znaczące, bo w ciągu kilku minut zmieniłam swoje plany co do kolejnych 2 tygodni. W związku z powyższym nie będę mieć dostępu do internetu przez kilka dni - najpierw planuję zaszyć się w buddyjskim Centrum Medytacyjnym... :D a potem będę gnać na złamanie karku w stronę granicy, bo wiza mi się kończy, a nie chcę kombinować z jej przedłużaniem zaledwie na kilka dni. Poza tym na święta miałam być już w Laosie, choć sporo wskazuje na to, że pierwotnie wybrane miejsce zamienię jednak na co innego. Może mnie Budda oświeci i zmieni się jeszcze więcej...? :)

5 komentarzy:

  1. kuleczki - longan, a papajasalad powinno smakować tylko i wylącznie ostrością (z resztą jak większość potraw) ;) wszystkojedząca Inka PS z tymi ustami to żart? bo jak nie to jutro pędzę do sklepu po chili

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to był jeden z żarcików naszego kucharza :)

      Usuń
  2. Oj, będzie wyżerka jak wrócisz do domu !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ciekawe tylko kto zdzierży 5 chili w jednej potrawie :))

      Usuń
  3. Rewelacja! Pięknie to wygląda. Faktycznie ciężko ze składnikami w Pl ale z pomocą skserowanej książki i instruktażem nie raz coś ugotujemy! Malina ( czy mówiłam ci już że ci zazdroszczę)

    OdpowiedzUsuń