3 gru 2013

W stronę Boliwii

Z racji wykonywanej pracy długa jazda autobusem mnie nie przeraża, stąd też 1500 km do pokonania za jednym zamachem jakoś mnie nie ruszyło. Choć z drugiej strony, skoro 260 km przejechaliśmy w 9 godzin, to ile godzin/dni zajmie nam 1500 km...?

Droga szła dość sprawnie, głównie jechaliśmy autostradami, autobus wygodny, spać się da... aż o 1 w nocy autobus stanął. Po 10 minutach kierowca otworzył drzwi do wnętrza autobusu (dla kierowcy i podróżujących są 2 osobne pomieszczenia) i w zlepku informacji, które nam przekazał zrozumiałam tylko "motor" - a więc pewnie padł silnik.


Zamknął drzwi z powrotem, a po kolejnych kilku minutach zrobiło się duszno, brak powietrza, dzieci w płacz... Ludzie zaczęli pukać w okna z nadzieją, że kierowca usłyszy i otworzy jakiś dostęp powietrza. W końcu silniejszy chłopak otworzył klapę w suficie i zabrano tam bliżej dzieciaki - jedno mniejsze zdążyło w międzyczasie zemdleć... Ale ludzie nie tracili humoru :) Żartowali, śmiali się - widocznie znają zasadę: im gorzej, tym lepiej :P Jedyne, co zrozumiałam to to, że jesteśmy uwięzieni jak w brzuchu anakondy... Faktycznie - porównanie zapewne dość trafne, choć mam nadzieję, że nie dane mi będzie dowiedzieć się, jak bardzo.

Po około 2 godzinach ruszyliśmy dalej.

Gdzieś już w regionie Mato Grosso kazano nam wysiąść z autokaru i zabrano go do naprawy. Kolejne 2 godziny minęły, pasażerowie spędzali ten czas głównie obserwując wrzeszczące dzieciaki. Po tej drugiej naprawie nie działała klimatyzacja, więc nastęne 7 godzin spędziliśmy w ukropie autobusowym. Generalnie dość dobrze znoszę upały, więc tragedii jakiejś nie było. Z tym, że chciałam po drodze zająć się planami na kolejne dni i pouczyć hiszpańskiego - niestety mózg stopniał na tyle, że mogłam sobie pozwolić co najwyżej na drzemkę.

W ogóle to liczyłam na to, że już po drodze poćwiczę hiszpański - w autokarze chyba w ogóle nie było Brazylijczyków, sami obcokrajowcy, Boliwijczycy, jak sądziłam, i jedna gringa... Ale, kurcze, za nic nie mogłam ich zrozumieć! Kilka godzin jednak nad tym hiszpańskim spędziłam, a tu ciężko nawet parę słów rozpoznać. Za to, gdy już wysiadłam w Puerto Quijarro, to z podstawami hiszpańskiego spokojnie otrzymałam wszystkie informacje - na granicy, z wymianą pieniędzy, taksówką do centrum, biletem na autobus na dzień następny, hotelem itp.itd. (Wow! Mówię po hiszpańsku! :D) Tak sobie myślę, że może Ci ludzie z autobusu to Indianie? I posługiwali się jakimś swoim dialektem? Quechua na przykład? (Nie mylić z firmą outdorową...). Wszyscy z wyglądu byli bardzo podobni do siebie: niscy, przysadziści, ciemna skóra. Teraz też widzę, że Boliwijczycy w Puerto Suarez jednak inaczej wyglądają. Jeszcze wybadam temat.

W każdym razie, w końcu po 24 godzinach (bez 5 minut) dojechaliśmy do Puerto Quijarro. Po wyjściu z autokaru coś mi nie pasowało... Wyjęłam kompas - niezawodny kompan orientacji w terenie. Granica znajdowała się po prawej stronie ode mnie, na wschodzie..., napisy po hiszpańsku, nie po portugalsku... Podeszłam do jakiejś kobitki, zapytałam czy są tu toalety... i czy jesteśmy w Brazylii czy w Boliwii? Popatrzyła dziwnie... Boliwia! Oż, w mordę! Przekroczyłam granicę bez pieczątek, pism, pierdół...! Przyzwyczajona do restrykcyjnych zasad na granicy choćby mołdawsko-ukraińskiej, zdębiałam. No bo jak to teraz - WYJŚĆ z Boliwii po to, żeby dostać pieczątkę WJAZDOWĄ, skoro już do Boliwii WJECHAŁAM? I co więcej! Muszę jeszcze iść dalej na brazylijski punkt kontrolny - od strony BOLIWIJSKIEJ - i prosić o pieczątkę WYJAZDOWĄ z Brazylii, z której już i tak WYJECHAŁAM? Absurd. Ale inaczej nie dało rady... I poszło sprawniej niż na granicy ukraińsko-mołdawskiej.

I w ten sposób znalazłam się w raju cenowym! :) I na początek dałam się orżnąć... Wymieniłam coś dolarów, bo bankomat w niedzielę ponoć nieczynny, i wypytałam gościa o wszystkie potrzebne mi informacje. Po miasteczku nie kursują autobusy, trzeba więc wziąć do centrum taksówkę. Cena: 30 boliwianów (ok. 12 zł). Drogo mi się wydało, jak na Boliwię, ale facet informacyjnie sporo mi pomógł, więc chyba niekoniecznie chciał mnie oszukać... Hahaha... o naiwności!

Na dworcu auobusowym (który był sporym szokiem po dworcach brazylisjkich) pytam o bankomat i dostaję odpowiedź, że jest w pobliżu granicy, dojazd taksówką: 3 boliwiany...

Ale przynajmniej na noclegu wytargowałam niższą cenę :P 30 BOB (ok. 12 zł) za własny pokój! Z tej okazji poszłam jeszcze na kolację i za 12 BOB (nieco ponad 4 zł) dostałam kurczaka w zestawie z frytkami, ryżem i makaronem. W końcu można zjeść, nie nadwerężając portfela.

Wcześniej jeszcze przy toaletach facet zaproponował mi skorzystanie z prysznica - nie wiem, czy przejrzał moje największe pragnienie czy wyczuł (dosłownie), że prysznic by mi się przydał... Więc teraz w hotelu z błogością wskoczyłam pod zimny prysznic, ciurkający jak w Chacie Gorczańskiej za dobrych czasów (bo ten obecnie już w ogóle nie ciurka).

Noc: hałas, gorąc, stukoty, rozmowy, muzyka... Boliwia! :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz