6 gru 2013

Boliwijskie bezdroża

Przez boliwijskie bezdroża pędzi rozklekotany autobus, zostawiając za sobą tumany kurzu. Pędzi, czyli jedzie około 60-70 km/h. Jak na wypiaskowaną drogę, po której się porusza, to naprawdę sporo. Asfalt skończył się już dawno temu, zaraz za San Jose, a zacznie się dopiero po około 350 kilometrach w okolicach Concepcion.

Czerwona wstęga drogi najpierw prowadzi płaskim terenem, by po 50 kilometrach zacząć się wić pomiędzy nagle wyrastającymi wzgórzami. Krajobraz zmienia się, choć cały czas towarzyszy mu jeden element: dżungla. Czasem nagle gdzieś przy drodze pojawi się człowiek, który ma odebrać pakunek z autobusu lub jechać nim dalej. Czasem widać za nim pojedynczą chałupę lub drogę lub ścieżynę prowadzącą Gdzieś. A najczęściej nie ma nic - człowiek pojawia się Znikąd. Podobnie znikają ci, którzy po drodze wysiadają z autobusu - pośrodku Niczego.



Autobus przejeżdża tę trasę 3 razy w tygodniu, wydaje się więc, że taki przejazd jest jedną z niewielu rzeczy, które tutaj się dzieją. Co robią ci ludzie? Czym zajmują się prócz hodowli bydła i ewentualnie uprawą? Z czego żyją ci, których pojedyncze domki pochowane są gdzieś w gęstwinie? Jak im się żyje na takim odludziu? Czy ktoś o nich pamięta, prócz kierowcy autobusu, który uprzedza klaksonem swój przyjazd i tych, którzy przekazują im przez niego paczkę?

Czy są szczęśliwi...?

Niektóre z dróg odchodzących w leśną gęstwinę prowadzą do wiosek mennonitów, którzy żyją tu w zgodzie z naturą, w sposób tradycyjny, według ściśle określonych, restrykcyjnych zasad, korzystając przede wszystkim z rolnictwa i tego, co sami wytworzą. Są to potomkowie Niemców, którzy na te tereny przybyli kilka wieków temu, wyznający chrześcijański protestantyzm o charakterze ewangelickim, jak można o nich przeczytać. Posługują się starym językiem dolnoniemieckim. Jest to zamknięta społeczność, która rzadko opuszcza swoje kolonie - można ich za to często spotkać w dni targowe w okolicznych wioskach. Nietrudno ich rozpoznać - mężczyźni noszą koszule, ogrodniczki i słomiane kapelusze, a kobiety długie suknie z rękawami i zasłonięte włosy. Większość to wysocy niebieskoocy blondyni. Tutaj znaleźli to, czego szukali - żyzną ziemię i państwo, które nie miesza się w ich sprawy. Ponoć są ciekawi tego, co dzieje się w Europie, ale to w tym miejscu czują się najszczęśliwsi... 

Autobus mija te drogi niknące w dżungli - a tam gdzieś świat się po prostu zatrzymał.

Po paru godzinach jazdy autobus staje na kilka minut przerwy. Znajduje się tu prosta, drewniana wiata, pod którą kobieta z córką sprzedaje empanady (pierożki z nadzieniem serowym lub mięsnym) i zimny, mętny napój o nieokreślonej barwie. Mały załadunek i autobus jedzie dalej.

Po kolejnych paru godzinach dojeżdża do wioski - nadal pośrodku Niczego. Zbliża się południe, temperatura sięga ponad 40 stopni, ale powietrze chłodzi wiatr, który wzbija w górę czerwony pył. Senność wioski o tej porze poraża, ale jednocześnie sprawia, że każdy tu przybyły mimowolnie się jej poddaje...


1 komentarz:

  1. na przekór!

    dalekie podróże to mają do siebie, że mogą udawać dalekie ucieczki.... i odwrotnie....

    nie, przecież Cię o to nie posądzam.
    smak czerwonego boliwijskiego kurzu, czy wydrapywanie się z hotelowego pokoju przez okno zapewne nie zaspakaja jednak (taką mam nadzieję) Twych oczekiwań.

    odnajdujesz na końcu świata ludzi... szczęśliwych. ich niebieskie oczy kryją pewnie wiele trosk, codzienność pośrodku wielkiego "Niczego" wymaga wyzwań, których nie próbujemy sobie nawet wyobrazić, pewno jednak są Szczęśliwi.

    a co się kryje Miriam w Twoich oczach?? jest w nich Szczęście??
    -trzymam kciuki!!

    PS. obawiam się że jesteś dobrym przemytnikiem, tfu! dobrą przemytniczką!

    OdpowiedzUsuń