8 gru 2013

Gdzie czas nabiera innego znaczenia...

Chiquitania składa się głównie z miejsc, w których się utyka... Zazwyczaj co najmniej na kilkanaście godzin, a nierzadko na ponad 20 albo i na 2-3 dni.

Autobus do San Ignacio ponownie robił za samochód dostawczy - nie sądziłam, że na dachu autobusu może być aż tyle miejsca...
(Poniżej nadal pakują dach, w tym prócz kartonów z produktami różnorakimi, np. taczka, prosta kuchenka gazowa, jakieś stelaże.)




W San Ignacio okazało się, że autobus w dalszą drogę jedzie dopiero o godz. 17.00. Patrzę na zegarek: 8.30. No, chwilę to ja tu mam... Dobrze, że przynajmniej cokolwiek dziś stąd odjeżdża.

San Ignacio to kolejna wiocha misyjna pośród bezdroży, ale gdy tutaj znowuż utknęłam na prawie 9 godzin, to chociaż było gdzie pospacerować przez 2-3 godziny...
Po raz kolejny też mocno pożałowałam, że to nieszczęsne prawo jazdy zostało w Polsce... No, co za ciul ze mnie.

Kolejny kościół misyjny - z tym, że ten akurat został zrekonstruowany, więc nie jest na liście UNESCO, ale naprawdę warto było go zobaczyć.


Na śniadanie poszłam do garkuchni, gdzie dostałam zupę wołową, z dużą kością, frytkami (w zupie), odrobiną ryżu (w zupie) i trochę słodkim ziemniakiem (do przygryzania, jak u nas chleb).
Potem obeszłam dookoła jezioro, odwiedziłam jaskinię, która służyła misjonarzom za samotnię, połaziłam tu i ówdzie bez sensu - i w końcu, po długim oczekiwaniu, ruszyłam na autobus.

A tutaj pan, który sprzedał mi wcześniej bilet, coś do mnie bulgocze - dopiero po chwili wyłapuję:
- Ten autobus dziś nie pojedzie.
- ???? (W końcu mam już kupiony bilet!)
- No hay gente. Nie ma ludzi.

No, nieeee...

Kolejną opcją był autobus o godzinie 19.00. A nawet autobusy - bo jak nic nie jedzie, to nie jedzie. A jak już jedzie i to raz dziennie, o 19.00 właśnie, to naraz jadą przynajmniej 2 floty (linie autobusowe).
W planach miałam jeszcze przynajmniej Concepcion, z nadzieją na San Javier - obie miejscowości to również dawne misje z kościołami UNESCOwymi. Ale jeśli pojadę teraz do Concepcion, to wyląduję tam o północy... Szukać noclegu o tej porze - nie brardzo. Poza tym, co jeśli znowu tam utknę? Toż zwariować można.
No, dobra, myślę sobie, poczułam klimat, rozumiem ideę... mogę jechać dalej.

Koniecznie jeszcze przed 10 godzinami jazdy nocnej chciałam pozbyć się tego klejenia się do samej siebie i wszystkiego innego. Ale zaraz, zaraz. Gdzieś widziałam "bano y ducho publico" - a co! z publicznego prysznica też czasem skorzystać należy. Łazienka była dostępna przy małym hoteliku, czystością wielką nie grzeszyła, ale... najpierw mały szok termiczny, a potem to już tylko błogość i rozkosz... :)

A po wyjściu spod prysznica z powrotem na ten czerwony kurz. W międzyczasie zrobiło się nawet przyjemnie, bo temperatura spadła do około 30 stopni...

W drogę do Santa Cruz!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz