18 gru 2013

Andyjski survival w Diablim Gardle

Opowieść ta będzie długa... i chyba powinnam ją zacząć: osoby o słabych nerwach proszone są o opuszczenie tej strony :)

Bo tak w ogóle, to słowa "mam zamiar się zgubić" 3 posty temu były naprawdę pisane jedynie na przekór...


DZIEŃ I
GODZ. ok. 11.30

"Ryha, ty hardcorze..." - myślę sobie, szczerząc się od ucha do ucha do odjeżdżającego autobusu z machającymi mi pasażerami. Dlaczego machają? Otóż, gdy po 2 godzinach jazdy, pokonaniu ok. 35 (!) km, stojąc w przejściu autobusu, bo wszystkie siedzenia były już wykupione i cierpiąc z tego powodu okrutnie - nie ze względu na bolące nogi i obijanie się na wertepach o wszystko dookoła, ale przez to, że umykają mi tak fantastyczne widoki, które mogę oglądać jedynie skrawkami pomiędzy kapeluszami ludzi... No, więc gdy po tych 2 godzinach jazdy, autobus nagle się zatrzymał, kierowca coś wymamrotał pod nosem i wskazał na mnie, i gdy po wyjściu z autobusu wszyscy ludzie w środku wystawili głowy przez okna, bo gringa-wariatka wysiadła pośrodku Niczego, to nie wytrzymałam, wybuchnęłam śmiechem i im pomachałam :) I była reakcja zwrotna :P

Stałam na samym dole doliny, autobus niesamowitymi serpentynami dopiero co zjechał i zaraz miał się wspinać ponownie - w tym miejscu odchodziła boczna droga, którą miałam iść dalej pieszo ok. 15 km, żeby dotrzeć do Maragua, wioski Indian Jalqu'a (czyt. Halka).

Na początek powalił mnie widok...


Tylko ja, góry i to fantastyczne uczucie absolutnej wolności :) Ciężko znaleźć słowa, by to opisać - to jak radość połączona z ogromnym wzruszeniem, gdy w gardle rośnie gula i nic wypowiedzieć się nie da... Aż chciałoby się złapać kogoś za rękę i po prostu dzielić ten moment... :) Myślę, że ci, co chodzą po górach, wiedzą, o co chodzi ;)

Wkrótce minęły mnie 2 camionety - ciężarówki z ludźmi na pace oraz samochód terenowy 4x4 z jakimiś gringos w środku. Za nic bym się z nimi nie zamieniła! (No, chyba że na caminetę :P) Zwłaszcza, że po kilkunastu minutach natrafiłam na te pojazdy, gdy ugrzęzły, ponieważ jeden z zakrętów okazał się być nieprzejezdny. Woda podmyła drogę, zrobiło się błoto, coś tam drogi spłynęło, więc teraz panowie dzielnie z łopatami ją naprawiali.

Dziarskim krokiem minęłam samochód, w którym zamknięci byli gringos, grzecznie i potulnie czekający na dalszą jazdę. Ileż oni tracą!

Chwila pogawędki z ich kierowcą, który przyglądał się walce z drogą - okazało się, że ci gringos to Niemcy.
Uchachana poszłam dalej przed siebie, bardzo przyjemną i niezwykle malowniczą trasą przez dolinę. Czułam się absolutnie fantastycznie :) Pachamama - Bogini Ziemi, Matka Natura - jest najznakomitszym artystą i tworzy dzieła, które po prostu zapierają dech...


A utknięte pojazdy już mnie nie minęły, ale to w dużej mierze dlatego, że...


KILKA GODZIN PÓŹNIEJ

"Ryha, ty pie....ny hardcorze..." - wyrzucam sobie w myślach. Minęły już dwie godziny, odkąd zorientowałam się, że idę po drodze, po której camioneta nie przejedzie.
Znacie to uczucie, kiedy z jednej strony rozsądek mówi: to nie ta droga - zawróć!, a z drugiej strony ta paląca ciekawość: co jest za tym zakrętem? I myślicie sobie: pójdę tylko kawałeczek dalej i zawrócę...
A potem jesteście już tak daleko, że stwierdzacie: a tam, jakoś dotrę do właściwej drogi!...

Bo droga była niesamowita... Andy absolutnie mnie zauroczyły. Dotarłam do kilku - zdawałoby się opuszczonych - wiosek, ale gdzieniegdzie biegała jakaś kura, albo zza płota przyglądał mi się osioł (drugiemu osłowi...), więc ludzie musieli tutaj również być.

Znacznie niżej dojrzałam troje ludzi z wołami, orzącymi pole. Dostrzegli mnie i jedna kobieta mi pomachała - wydawało się, że to ot tak, dla powitania...

Zaczęłam piąć się w górę, gdzieś tam widziałam, że idzie jakaś większa droga - stwierdziłam, że to zapewne ta, którą powinnam iść. Gdy jednak niedaleko zauważyłam gospodarstwo, to poszłam się dopytać i upewnić. Wlazłam im niechcący na poletko, oni stali niżej, ale nie bardzo wiedziałam, jak się tam do nich dostać. Zaczęła się więc głośna wymiana informacji. Oni patrzą na mnie dużymi oczami, a jak pytam o drogę do Maragua - to oni w śmiech! Droga jest po drugiej stronie doliny!...... Muszę się wrócić, a potem znaleźć przejście na drugą stronę.
No to ładnie... (Ale nie żałuję, bo dotarłam tu w naprawdę piękne zakątki :)


I z powrotem... Teraz zdałam sobie sprawę, że wcześniej kobieta na polu nie machała mi, tylko pokazywała, że trza zawrócić...

Gdy już doszłam do tego miejsca, gdzie zorientowałam się, że idę złą drogą, spotkałam pasterza ze stadkiem kóz. Ten pokazał mi most na drugą stronę, ale tym mostem camioneta też nie przejedzie. Pytam więc go, gdzie jest droga dla samochodów, a on pokazuje, że daleko i że tędy też się dostanę do Maragua. Wybranie tej drogi to był chyba pierwszy mój błąd...

Gdy wyskrobałam się na górę po drugiej stronie doliny, to hen hen dostrzegłam charakterystyczne dla otoczenia Maragui formacje geologiczne. Z tym, że widać było, iż do pokonania mam przynajmniej kilka dolin i gór. Obrałam odpowiedni azymut i dawaj eksplorować kolejne partie górskie.

Po drodze spotkałam może jeszcze z 2 osoby i kilka zamkniętych chatek. Pomyślałam, że jeśli nie zdążę dojść przed zmrokiem, to może uda się w takiej chatce noc przetrzymać.


Kierunek znałam, ale nie znałam ani ścieżek, którymi mogę dojść do Maragui, ani - co później okazało się być dość kluczowe - topografii regionu. Map terenu oczywiście brak. Szłam więc na tak zwanego czuja, czasem ścieżkami, czasem czymś, co mogło być ścieżką, a najprawdopodobniej było szlakiem wypłukanym przez wodę, czasem (najczęściej) pozostawał mi chaszczing.

Ale krajobrazy warte wszystkiego :)



KOLEJNE KILKA GODZIN PÓŹNIEJ

"Ryha, idiotko, jak ty to przeżyjesz, to nikt ci nie uwierzy..." - pomyślałam, walcząc z prawami fizyki (w tym głównie z grawitacją) i trzymając się nielicznych krzaków w głębokim żlebie o nachyleniu, mogącym przyprawić o zawrót głowy.

Skoro nie znałam ścieżek, to musiałam sama ich szukać, co wychodziło bardzo różnie i mniej lub bardziej dramatycznie (prócz żlebów, półki skalne itp...) W szczegóły wchodzić nie będę, co by Mamie wyobraźnia za wiele obrazów nie nasunęła :) Jeśli ktoś jest ciekawy, to może opowiem gdzieś kiedyś po powrocie...

W każdym razie kilka błędnych decyzji co do wyboru drogi mogło mieć bardzo różny skutek. Przy okazji przypomniała mi się dyskusja, jaka była ostatnio prowadzona na liście dyskusyjnej SKPG (Koła Przewodników) odnośnie np. chodzenia na kursie w nocy czy też sprawdzania własnej wytrzymałości w różnych warunkach. Jednak porządna wyrypa od czasu do czasu na kursie okazała się być dobra, strach jakoś mnie teraz nie oblatywał. A moja wytrzymałość w tym momencie zaskoczyła nawet mnie samą - co chyba bardziej niż z zapasem sił związane było z adrenaliną, która mnie przez ten czas trzymyła...

Gdy zaczęło się ściemniać, widziałam już światła Maragui, jednak najpierw musiałam zejść do kanionu, żeby potem wydrapać się znowu na górę. Wydawało mi się, że jak już zejdę na dół, to znalezienie dość dobrze widocznej z góry ścieżki nie będzie problemem, ale nie wzięłam pod uwagę tego, że kanion tworzył liczne przełomy i nie wszystko było z góry dobrze widać...


1,5 GODZINY PÓŹNIEJ

"Ryha, Góral miał rację, jesteś po....na" - pomyślałam, rozkładając śpiwór na mało sprzyjającej powierzchni z kamlotami i o zmiennym nachyleniu.

Zeszłam do doliny, jak planowałam, ale w międzyczasie nastały egipskie ciemności. Ciężko było doszukać się odpowiedniej ścieżki, wiedziałam tylko, że jest ona po lewej stronie doliny. Więc dawaj pod górę chaszczami, może jakoś do niej dojdę... Po około 20 minutach zorientowałam się, że wchodzę nie na tę górę, co trzeba - zawróciłam, ale znalazłam się nad urwiskiem.
I to był moment, kiedy stwierdziłam, że nie ma co się wygłupiać, tylko znaleźć jakieś sensowne miejsce i przeczekać do rana. Sensownych miejsc jednak tu nie było, żadnych wypłaszczeń, a nachylenie terenu zbliżone do pionowego...

W końcu zdecydowałam się zakoczować przy niewielkim drzewie, przy którym było może z 50 cm płaskiego, a po obu jego stronach teren się obniżał. Stwierdziłam, że "przewieszę" się na nim tak, że tyłek będzie na płaskim, a reszta będzie opadać po obu stronach, co zagwarantuje, że nie polecę w dół. Plecak umieściłam w miarę stabilnie na kamieniu powyżej, rozłożyłam matę, wsunęłam się w śpiwór...

Gdy zaczęło padać, to na dół śpiwora nasunęłam pelerynę, na środek kurtkę, a nad górną częścią zamontowałam na krzaczorach parasol. Na szczęście większej ulewy nie było, tylko co jakiś czas popadało i przestało, więc nie było zagrożenia, że spłynę :) Co najwyżej błota się narobiło.

Noc minęła na nieco dziwnych majakach, zagubieniu czołówki (stwierdziłam, że pewnie poleciała już w dół), bólu zwieszonej w dół głowy, którą co jakiś czas musiałam podnieść, wyskakiwaniu do "toalety", bo najwidoczniej coś mi zaszkodziło i musiało dać upust właśnie teraz...


DZIEŃ II

Około godziny 5 zaczęło robić się jasno. Spakowałam obłocone legowisko, które przybrało dość na wadze, znalazłam czołówkę, z której utratą już się pogodziłam, rozejrzałam się po okolicy, lokalizując 2 ścieżki, którymi miałam dalej iść i opracowując drogę przez chaszczing, by do nich dotrzeć.

A oto i moje legowisko:


A tutaj widać "moje" drzewo po spakowaniu wszystkiego. Maragua jest na płaskowyżu, powyżej, na końcu doliny...


W dolinie przy rzece zrobiłam krótki postój na śniadanie i doprowadzenie się jako tako do porządku - oglądając przy tym zadrapania na całych rękach... Wyglądałam, jakbym walczyła z jakimś wyjątkowo natrętnym kocurem :P

Ale w dobrym humorze! :D


Do wioski dotarłam około godz. 7.30. Znalazłam zakwaterowanie w iście spartańskich warunkach, obmyłam się nieco pod zimnym prysznicem, wyciągnęłam do wyschnięcia wszystko, co obłocone - i już od razu ruszyłam w okolicę, bo z powrotem do Sucre mogłam ponoć dostać się albo następnego dnia albo dopiero za dni kilka, a jeszcze chciałam to i owo obejrzeć.

Mimo ogromnej chęci większego połażenia - nie dałam rady... Gdy adrenalina zaczęła w końcu puszczać, poczułam niesamowite wyczerpanie. Właśnie - nie zmeczęnie, ale wyczerpanie. Wróciłam do miejsca kwaterunku i padłam na kilka godzin niespokojnego snu...

MARAGUA

Pierwsze, co mnie tu uderzyło, to niepokojąca cisza... Fakt, gdy przyszłam było jeszcze dość wcześnie, ale niewiele zmieniło się w ciągu dnia. Mało ludzi, sporo opuszczonych domów, szwędające się psy. I ta niepokojąca Cisza. Poczułam się tu dziwnie, jakbym wylądowała w jakimś innym świecie, thrillerze niemal, gdzie wydaje się, że wszystko zamarło, czekając na Coś, co ma się wydarzyć...
(Choć też niewykluczone, że mogła mieć na to wpływ moja kondycja po wygibasach dnia poprzedniego i głód, który zaczął mnie łapać, więc wszystko nabierało charakteru wręcz onirycznego...)

Podobno turyści tu przyjeżdżają, zwłaszcza Francuzi, nie wiedzieć czemu. Ja nie spotkałam żadnego gringo. To, co w każdym razie może ich tu ściągać, to przede wszystkim ciekawe formacje geologiczne oraz dogłębnie przeze mnie zbadane Diable Gardło z wodospadami (bo ten kanion, w którym tak dzielnie walczyłam, nazwany jest właśnie Diablim Gardłem...).

A czas zatrzymał się tutaj przynajmniej kilkaset lat temu...



Ale to jeszcze nie koniec przygód!

Skoro miało to być takie turystyczne miejsce, to sądziłam, że na pewno będzie jakieś miejsce, gdzie można coś zjeść i/lub kupić. A nawet jeśli nie - to przecież mieszkają tu ludzie, więc u nich dostanę czy to ser, chleb, cokolwiek.

Cóż... sklepik był jeden, malutki, głównie z piwem i napojami. Stwierdziłam więc, że w takim razie - jak za starych, studenckich czasów - zapiję głoda piwem. Ale sklepik był wiecznie zamknięty!

Próbowałam kupić coś u ludzi, ale nie bardzo byli przyjaźnie nastawieni... Jedynie właściciel domku, w którym mieszkałam, zaprosił mnie na ichniejsze śniadanie, czyli pikantną zupę z warzywami, ziemniakami i kaszą.

Zrobiłam przeliczenie prowiantu własnego: 1,5 bułki, kilka ciastek, 1 mango. Dziś z głodu nie umrę... Ale trza się jednak zbierać do Sucre. Czułam się dość słabo, nie miałam czym nadrobić utraconych sił. Pospacerowałam więc po okolicy, wieczorem jeszcze napisałam kilka notatek i poszłam spać.


DZIEŃ III

Rano budzi mnie ssanie w żołądku. Trudno, trzeba zapić wodą. Zrobiłam 3 kolejne podejścia do sklepiku - bez skutku, ciągle zamknięty, bo "nie ma klucza", "wszyscy wyszli" itp.

Teoretycznie camioneta miała być o godz. 11, ale jeszcze wolałam się upewnić. Szereg osób nic nie wiedziało, az w końcu jakiś chłopak stanowczo mówi, że dziś do Sucre nic nie jedzie...

Yhm... No to trzeba się zbierać. Do główniejszej drogi jest ok. 15 km (o ile znowu się nie zgubię :P), a stamtąd jest szansa, że coś może złapię.

Tylko rzecz w tym, że taka głodna iść nie mogę, bo padnę po drodze... Więc choćbym miała pukać od drzwi do drzwi, to cokolwiek do jedzenia muszę znaleźć. Napatoczyła się dziewczyna, mieszkająca samotnie, nieco onieśmielona, ale zapytana o możliwość zakupienia u niej jakiegoś śniadania, dała mi słodką herbatę i bułkę. Zawsze to coś!

No to plecak na plecy i przed siebie. Trochę ciężko się szło (bo ciagle słabo), ale dość szybko stwierdziłam, że jednak tej drogi nie chciałabym pokonywać żadnym pojazdem :) Dobrze było czuć ją znowu pod trekami, napawać się widokami, wąchać rozmaite zapachy dochodzące zewsząd i od czasu do czasu czuć promienie słońca na twarzy... :)

Cały czas pilnowałam, żeby nie zejść z właściwej drogi, zresztą topografię tej doliny znałam już dość dobrze. Poza tym - byle na północ i gdzieś trzeba przekroczyć rzekę.


Do miejsca, w którym zgubiłam drogę, dotarłam po ok. 2,5 godzinach - a było to ledwie 20 minut po starcie i kilkanaście metrów za utkniętymi pojazdami! I nawet zapytałam wtedy jednego z kierowców, która droga prowadzi do Maragui. Z tego, co odpowiedział, wynikało, że mogę iść albo w prawo albo w lewo, to ja poszłam w lewo, a właściwa droga leciała w prawo i wkrótce przekraczała mostem rzekę...

GODZ. 13.00.

No to dotarłam do punktu wyjścia, czyli tam, gdzie 2 dni temu opuściłam autobus.
Ale to nie koniec przygód! :)

Siedziała tu dziewczyna z dzieckiem, czekająca na transport do Sucre.
- A o której jest autobus do Sucre?
- Jeżdżą do godziny 16.00.

Yhm. Skoro ona czeka, to przecież mogę poczekać i ja. Usiadłam, wyciągnęłam zeszyt i zaczęłam pisać.

Minęło może z 1,5 godziny. Cisza. Siedzimy, nic się nie dzieje...

Aż tu nagle: huk, stukupuku, huk... Na górę z bocznej drogi wtłoczyła się camioneta, jadąca do Sucre! No to do środka! :D


Paka ciężarówki. Polna droga, ciągnąca się niesamowitymi serpentynami. Kurz, wchodzący do uszu, nosa, oczu. Wertepy. Zawrotna prędkość. Przepaście tuż tuż. I ja, biegająca  jak szalona w wymuszonych przez jazdę podskokach, od jednego kąta do drugiego, bo toż to panorama na 360 stopni!
Najbardziej zwariona jazda w moim życiu... :P
Przygoda! Przygoda! :D



Rewelacja! :D

Do Sucre dotarłam... :)

NA KONIEC SŁÓW KILKA

Być może dla kogoś z czytających (zwłaszcza z kręgu SKPG, bo tam wariatów jakoś nie brakuje :P) taki survival to normalka, ale ja to doświadczenie w Diablim Gardle zaliczam do przeżyć zbliżonych do krańcowych. Nie tyle sam nocleg, co bardziej to szukanie drogi różnymi sposobami, mogło skończyć się naprawdę różnie - i sporo czasu mogłoby upłynąć zanim ktoś by mnie tam znalazł...
No i to wyczerpanie i funkcjonowanie jak w letargu następnego dnia, gdy z góry analizowałam wygibasy dnia poprzedniego na okolicznych górach i w kanionie.

Jak dotąd raz spałam pod gołym niebiem bez namiotu - w Rumunii, w górach Cindrel, gdy nie mogliśmy znaleźć kabany, w której planowaliśmy zanocować. Ale wtedy było nas troje, zrobiliśmy ognisko, wysokość była chyba ok. 2200 m n.p.m., teren płaski, nie padało...

Cóż mogę powiedzieć/napisać? Św. Fuks nie zawiódł, a Pachamama ewidentnie nade mną czuwała :)

Kończąc - było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Polecam! :) (Byle nie za często :P)


A dlaczego Diable Gardło? Za Maragua w prawo i w lewo wyrastają 2 góry o dużym nachyleniu, a pomiędzy nimi - przepaść, prowadząca w głąb malowniczego, choć dość groźnego kanionu...

2 komentarze:

  1. Siostro!
    Ty Wariatko Jedna! :P
    Dziś zdwajam swe modły za Ciebie :)
    ...................................................
    Ale i tak Ci zazdroszę tych widoków.
    M.

    OdpowiedzUsuń