7 gru 2013

San Rafael de Velasco

No dobra, bezdroża bezdrożami, ale ja tu dojechałam do San Rafael, kolejnej wioski misyjnej, i plan był taki, żeby obejrzeć kościół i najbliższym autobusem jechać do San Miguel (również kościół Misyjny, UNESCO) i jeszcze najlepiej tego samego dnia dojechać do San Ignacio de Velasco i tam zanocować. Pani w pozostawiającej wiele do życzenia "informacji turystycznej" w San Jose twierdziła, że jeżdżą tutaj lokalne busy, więc nie będzie problemu. A tu przysłowiowa d..a. Następny autobus kolejnego dnia rano. Yhm, no to utknęłam pośrodku Niczego... Jeszcze nie ma południa, zwiedzę kościół w max 20 minut - i co dalej?

Cóż, trza się dostosować i mimowolnie poddać...


Poszłam zatem najpierw poszukać noclegu, co by bagaż z pleców zrzucić. Natrafiłam na hotel prowadzony przez dziadków, który nie zrobił na mnie powalającego wrażenia - zresztą ani hotel, ani obojętni właściciele. Ale trudno, nie za wiele innych opcji tu znajdę... Dziadek najpierw zapakował mnie do pokoju, gdzie było dość brudno, ale do przeżycia. Okazało się jednak, że klamka jest zepsuta i jeśli zamknę się od środka, to drzwi już nie otworzę. Dziadek stwierdził w takim razie, że ja przecież nie muszę się zamykać, tutaj nikt obcy nie wchodzi, jest bezpiecznie i mogę zostawiać drzwi otwarte... No to mnie dziadzio urządził. W nocy też mam mieć drzwi otwarte? Toż to aż nadto zachęcające, zwłaszcza, że wewnątrz samotna gringa... :P Dziadek duże oczy zrobił na moje kategoryczne "nie" w sprawie otwartego pokoju i zaprowadził mnie do kolejnego, gdzie było 6 łóżek, okno wychodziło na główny plac i brak było wentylatora. Nie wymagam od razu klimatyzacji, ale wentylator jest naprawdę minimum, żeby w miarę przedrzemać noc. Uparłam się i kolejne "nie". Koniec końców wylądowałam w dużo droższym pokoju, z własną łazienką, który wyglądał, jakby ktoś dopiero go opuścił. A mnie się wydawało, że ten pierwszy pokój był brudny... Tutaj prócz piachu na podłodze, były niedopałki papierosów, plastikowa butelka walała się pod krzesłem, przykry zapach, a łazienka... to aż nadto przykre. Dobra, myślę, nie będę gburowatej babci gonić do sprzątania, ale niech mi chociaż da miotłę, to sama posprzątam. Pedantką naprawdę nie jestem - wie ten, co kiedyś był w moim pokoju :P - ale widząc to pomieszczenie, to nawet mnie niedobrze się robiło...

Dziadek moją prośbę o miotłę skwitował tekstem, że za godzinę babcia posprząta... Do wyjazdu posprzątania się nie doczekałam.

Udałam się zatem zobaczyć kościół, kolejny UNESCOwy. Faktycznie, bardzo ciekawy, urzekający swoją prostotą, cały w drewnie.



Furtka była zamknięta, ale drzwi na wpół otwarte i ze środka dochodziła muzyka - ktoś wyżywał się na organach. Nie była to jednak muzyka kościelna, raczej boliwijskie disco polo w baaardzo kiepskim wykonaniu. Zamkniętą furtką się nie przejęłam, wszak miałam jeszcze buntowniczy nastrój po przebojach z dziadkiem - najwyżej mnie wyrzucą. Wyrzucić, nie wyrzucili, ale to pewnie dlatego, że dwa małolaty tam siedziały przy organach.

Wyszłam po 20 minutach. No, dobra... To co by tu teraz...?

Generalnie czasem w podróży dobrze jest mieć czas na relaks, zresztą nie zamierzałam się przecież spieszyć. Ale relaks był zaledwie dzień wcześniej! A teraz mnie nosi...

W ulotce o San Rafael wyczytałam, że gdzieś tu jest Laguna - podpytałam więc ludzi gdzie, co i jak - i doszłam do... nieco większej sadzawki, która niewiadomo skąd otrzymała tę szumną nazwę.

Poszwędałam się po okolicy, obeszłam wiochę niemalże dookoła, odwiedziłam miejscowy cmentarz... Wracając do wioski usłyszałam śmiech i rozmowy kilku ludzi - widocznie dobra impreza gdzieś tu się rozkręca. Okazało się, że to tutejsi nauczyciele, którzy świętują zakończenie roku szkolnego. Panowie zaprosili mnie na piwko, a oczywiście odmówić nie wypadało :P Panie chyba zaczęły nosami kręcić...
Wśród nich był nauczyciel języka angielskiego, który po angielsku mówił niewiele lepiej niż ja po hiszpańsku, ale zawsze to dobrze mieć kogoś w odwodzie. Posypały się pytania - a skąd, a czy sama, a dlaczego, a czy mężata, a jakie plany, a skąd te blizny i zadrapania (to po części jeszcze wygląd moich nóg po wojażach z Andim)... Po chwili podeszła do mnie jedna z nauczycielek i mówi, że potrzebują na piwo 100 BOB lub 20 dolarów... I co ja się dziwię? Biała jestem, więc powinnam płacić. Znowu bezczelnie (i dyplomatycznie!) udałam cwaniaka, że nie rozumiem i poprosiłam nauczyciela od angielskiego, żeby przetłumaczył. Temu zrobiło się głupio i powiedział dziewczynie, że przecież jestem tu gościem, zostałam przez nich zaproszona i tak nie wypada. Dziewczyna dała mi spokój, a ja się wkrótce zmyłam.
Takie momenty sprawiają, że mam bardzo mieszane odczucia co do ludzi tutaj. Przez część osób czuję się odbierana jak intruz, mimo że sama bardzo jestem otwarta i jeśli ktoś zagada, to chętnie poćwiczę język i z kimś pogadam. Zbyt wielu okazji do tego, to tu nie ma...
Ale z drugiej strony, to nie dziwię się, że będąc tak biednymi i widząc kogoś, kto ma wystarczająco pieniędzy, żeby tak po prostu podróżować, liczą na to, że uda się tu coś dla siebie skrobnąć. A jeszcze z trzeciej strony, to świadoma jestem tego, jak mi tu portfel czyszczą, podając zazwyczaj przynajmniej podwójną cenę.
I znowu o pieniądzach... Smutne jest to, że tak wiele rzeczy się o nie rozbija.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz