29 gru 2013

Święta włóczęgi

[24.12.2013]

W innym czasie, ale w tym samym momencie...

INDIE, godz. 21.38

Trzecia z kolei córka i siostra zapewne myśli już o pasterce. Tegoroczne Boże Narodzenie spędza w gronie współpracowników, znajomych (być może już przyjaciół) i narzeczonego. Kilka godzin wcześniej wspólnie zasiedli do stołu, na którym wylądowały dość egzotyczne potrawy, ale dam głowę, że europejski i polski akcent też się na nim pojawił. 
Ale tak naprawdę liczy się to, że prócz ciepła unoszącego się w indyjskim powietrzu, ciepło bije też od tych, z którymi ten czas spędza...


POLSKA, godz. 17.08


W małej, wielkopolskiej wsi nieco wybrakowana rodzina zasiada do stołu. Najpierw Mama mówi kilka słów, wzruszona wspomina osoby, których wśród nich nie ma, a zawsze były (wiedziała, że w końcu nadejdą takie Święta, gdy kogoś zabraknie, ale powód miał być zupełnie inny :P), potem czytają fragment z Biblii, następnie dzielą się opłatkiem i skladają sobie życzenia.

Przy stole zastawione są dwa puste miejsca. Może ktoś się jednak zjawi...?

Wkrótce na stół wjeżdża parujący barszcz z uszkami - od ładnych kilku lat po raz pierwszy nie jest przyzwoicie przyprawiony... :P Potem kolejne dania: kasza, sos grzybowy, karp, gotowana kapusta, kompot i co tam jeszcze Mama wymyśliła.

Wszystko pyszne, ale jakieś nie takie te Święta...

Po kolacji Mama z dwoma córkami sprzątają ze stołu, potem wszyscy zbierają się w dużym pokoju, gdzie już pod choinką leżą przygotowane prezenty. Śpiewają kolędy, choć tym razem nie towarzyszy im gitara, jak w zeszłym roku.
Potem otwierane są paczki - jest przy tym jak zwykle sporo śmiechu. Po wymianie podziękowań albo wszyscy zasiadają przed telewizorem albo ktoś idzie do swojego pokoju, zająć się swoimi sprawami. A może ktoś jednak tradycyjnie skusił się na grę w ping-ponga?
Wszyscy ponownie spotykają się, by jechać wspólnie na pasterkę o północy.

Po powrocie z kościoła pewnie jeszcze będzie odgrzany barszcz, co by ogrzać zmarznięte paluchy. Tylko on jakoś mało pikantny w tym roku... :) 


BOLIWIA, godz. 12.08

Pierworodna właśnie wsiadła do zatłoczonego mikrobusu w La Paz. Wyjeżdża poza miasto na kilka godzin, żeby uradować swoje niepocieszone serducho widokiem okolicznych gór i wyłączyć się na chwilę ze świątecznego harmidru...
Sama jest zaskoczona - nie sądziła, że będzie jej tak przykro podczas pierwszych Świąt Bożego Narodzenia poza domem. Dwa lata temu, gdy spędzała Wielkanoc na Sri Lance, przeszło to jakoś bezboleśnie - ale może też dlatego, że nie było czasu o tym myśleć, a wokół kręciło się sporo życzliwych ludzi.

La Paz jest niesamowitym miastem, pięknie położonym w terenie górskim na wysokości 3600 - 4100 m n.p.m. 
Przedmieścia natomiast wyglądają jak wioska - wokół domów pochrząkują świnie, a psy atakują wspinających się do Muela del Diablo - Zębów Diabła...


Diabła w Boliwii spotkałam już po raz kolejny w swojej włóczędze - najpierw było Diable Gardło, gdy zgubiłam się w Andach, potem Diabeł kopalniany w Potosi, teraz jego Zęby...

Wspinaczka w górę zajęła prawie trzy godziny z przerwą na drugie śniadanie. Wysokość spowalniała moje tempo, ale wspierałam się podręczną apteczką w postaci liści koki :)
Widoki na miasto - powalające. Z góry widać było też ośnieżone szczyty wyższych partii, w tym Huayna Potosi, które mam nadzieję zdobyć w Nowy Rok :)


Tuż poniżej skał, które tworzą Muela del Diablo, jest niewielki płaskowyż, a na nim - wioska! Boliwia co rusz zaskakuje mnie tym, gdzie ludzie osiadają...


Po drodze spotkałam troje turystów - dwóch Boliwijczyków: ojca z synem i... Roxanę, Rumunkę :) Jednocześnie mój rumuński został wystawiony na ogromną próbę: niestety okazuje się, że przed sezonem letnim czeka mnie spora powtórka - teraz w głowie mam już przede wszystkim hiszpański... Bardzo sympatyczni ludzie. W zasadzie nie planowali wspinaczki na na skały, ale gdy zobaczyli, że ja dziarsko ku nim kroczę, to podążyli za mną :P Ojciec stał się na chwilę moim prywatnym fotografem. Zrobiło się ciepło :)




Schodziliśmy już osobno, bo ja chciałam pójść jeszcze kawałeczek dalej... Bo wiedziałam, że gdzieś z tamtej strony powinien być widoczny szczyt Illimani. Oczywiście kawałeczek okazał się być nieco dłuższym kawałkiem... A szczyt, owszem, zobaczyłam, a w zasadzie, to jego fragment, bo reszta była w chmurach. Dłuższą chwilę zastanawiałam się czy by nie wrócić do La Paz, przechodząc na drugą stronę tego pasma, ale w porę zastopowała mnie napotkana kobieta, uprzedzając, że przejścia tędy nie ma...

Tego dnia był jeszcze jeden moment, gdy zrobiło się ciepło - najbardziej wyściskał mnie Marcelo, właściciel sklepu z mapami, w którym byłam rano :)
Przez 20 minut kaleczyłam hiszpański, próbując wytłumaczyć, co chcę zrobić i zasięgnąć informacji, aż w końcu, załamana swoją bezsilnością wobec hiszpańskiej gramatyki, zapytałam:
- Habla usted ingles?
- Of course, I speak English!
Great...

Uzyskałam to, co chciałam, a wychodząc życzyłam "Feliz Navidad!" - Wesołych Świąt, a Marcelo nagle rzucił się mnie wyściskać, a za nim podążyła jego żona! Zrobiło się tak prawie rodzinnie :)

Opuściwszy Diabelskie Uzębienie, powróciłam do La Paz i sprawiłam sobie prezent w imieniu moich Rodziców - kupiłam Dom :D Tzn. namiot... za całe 60 zł :P Dam głowę, że Rodzice tak samo się ucieszą z tego prezentu, jak z tego sprawionego sobie kilka lat temu, również w ich imieniu - kolczyka w nosie z okazji imienin :P (co lepsze - dowiedzą/dowiedzieli się o tym dopiero czytając tego posta :D Dziękuję Mamo!). Namiot to dobra rzecz, bo w przypadku kolejnego zagubienia się będę miała, gdzie przenocować. Ale też z drugiej strony, znając siebie, śmiało będę dążyć do tego, by wzbogacić swoje przygody... :P

A jak wyglądają święta w hostelu? Cóż...
W hostelu spotkałam Niemca, który wspinając się na Sajama, najwyższy szczyt Boliwii, upadł i poleciał kawałek w dół, tłukąc sobie mocno bok i łamiąc rękę. 2 dni po upadku był operowany, a do domu miał lecieć w pierwsze święto Bożego Narodzenia. Obgadaliśmy Andy, sprzęt potrzebny do wspinaczki, szczyty, które są do zdobycia (ostatecznie na Sajama z kolegą nie dotarli), różne możliwości trekkingów w Kordylierze Królewskiej, mapy, które miał ze sobą itp.itd.

Z okazji Wigilii w hostelu można było zapisać się na "Świąteczną kolację", w czasie której miała zostać podana specjalna, świąteczna zupa. Stwierdziłam - w sumie, czemu nie... Zobaczmy, co tu dobrego na Święta jedzą.
Kolacja miała być o 21.00, ale że czas boliwijski bardzo często ulega zniekształceniom, to podano ją o 23.00. Okazało się, że zapisało się na tę kolację całe 5 osób... Została ona podana w hostelowym pabie, który jest głównie przeszklony, więc było strasznie zimno, w związku z czym kolację spędziłam w kurtce i czapce i w towarzystwie sympatycznej dwójki Australijczyków, którzy przemierzają Amerykę Południową na motorze (!).
Picana - zupa - było to danie złożone z nogi kurczaka, kawałków wieprzowiny, wołowiny, kolby kukurydzy (tak! całej kolby kukurydzy), odrobiny warzyw i odrobiny wywaru. Czyli na talerzu znalazło się wszystko, co najlepsze, na bogato.

A potem poszłam spać. Przyszło mi do głowy, żeby pójść zobaczyć, jak wygląda pasterka w Boliwii, ale zrezygnowałam, m.in. dlatego, że La Paz nie jest aż tak bezpiecznym miastem, zwłaszcza po zmroku, nawet w Święta. Poza tym byłam już dość zmęczona...

Rano pobudka przed 6 - pomogłam Niemcowi ze złamaną ręką dotachać bagaż do taksówki (kolega odleciał dzień wcześniej). Szczerze współczuję... W Boliwii mieli być jeszcze 4 tygodnie. Tak sobie pomyślałam - gdybym to ja złamała rękę lub nogę, wracałabym do Polski...? Przecież musiałby być jakiś sposób, żeby móc się przemieszczać tu, na miejscu :P W końcu co za różnica: łamaga w Polsce czy łamaga w Peru? Że co?! Że ja miałabym nie dać rady? :P

W pierwszy dzień Świąt wybrałam się do Tiwanaku, miejsca, którego powstanie ustalono na V w p.n.e. W czasie największego rozkwitu VIII-XII kultura ta była na tyle potężna, że objęła całą ówczesną Amerykę indyjską. Nie do końca wiadomo, co dokładnie było w tym miejscu, przypuszcza się, że mogło to być centrum rytualne, religijne lub astrologiczne. Ruiny wpisane są na Listę UNESCO.
Jeszcze w La Paz w mikrobusie poznałam Paulino, Brazylijczyka, który zmierzał w tę samą stronę. Sympatyczny facet, choć nieco dziwny... Jakoś mam szczęście do dziwaków :) W końcu ciągnie swój do swego :P
W każdym razie w Tiwanaku rozdzieliliśmy się na jakiś czas, po czym Paulino spotkałam pod Bramą Słońca, gdy stał przed wizerunkiem boga Wiracocha z rozłożonymi rękoma, majacząc pod nosem jakby słowa modlitwy...



Tym większe to zrobiło wrażenie, że pogoda nagle zwariowała! W przeciągu kilkunastu minut z pięknej, słonecznej pogody zrobiła się ogromna wichura, burza, deszcz, który ledwo zaczął padać i już zamienił się w grad. Ludzie pędem wybiegli z terenu ruin, żeby schować się w muzeum. Pogoda szalała przez jakieś 40 minut, po czym ponownie wyszło słońce...


Na tyle mocno sypało gradem, że wzgórza w oddali jeszcze przez dłuższy czas były białe...
Wróciłam na teren ruin (dobrze, że pozwolono mi wejść tam z powrotem - w końcu bilet kosztował 30 zł, a przed ulewą byłam tu zaledwie 10 minut). Idąc alejką napotkałam Paulino... Był tu podczas ulewy. I - mimo deszczu, mimo gradu - był teraz suchy. Dziwny facet.

Paulino planuje spędzić Nowy Rok na Isla del Sol, na świętej inkaskiej Wyspie Słońca na Jeziorze Titicaca. Jest to też jedna z moich opcji na Sylwestra, więc umówiliśmy się, że jeśli tu wyląduję, to dam mu znać i razem spędzimy ten czas.

Wróciliśmy do La Paz i późne popołudnie i wieczór spędziłam na przygotowaniach do trekkingu na Camino Takesi :) 

2 komentarze:

  1. Siostro,
    skromnie nie chwaląc się śmiem twierdzic, iż tegoroczny barszczyk był prawie tak samo dobry, jak Twój ;)
    Ale Święta bez Was Dwóch były rzeczywiście "niepełne"....

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak, któż inny nadawałby się lepiej, by przejąć schedę po mnie :)

    Feliz Ano Nuevo! :)
    Szczęśliwego Nowego Roku!

    OdpowiedzUsuń