12 sty 2014

Pływające Wyspy Uro, rytualne Amantani i mężczyźni robiący na drutach

WYSPA AMANTANI, PÓŹNE POPOŁUDNIE

Minie zapewne kilka dni, zanim opublikuję tego posta. Nie szkodzi - nie liczy się czas, liczy się moment :)

Siedzę na najwyższej górze na wyspie Amantani - kilkadziesiąt metrów ode mnie, nieco powyżej znajduje się sanktuarium poświęcone Pachamamie. Jest późne popołudnie, niedługo będzie zachód słońca. Miejsce jest niezwykłe i to nie tylko dlatego, że ponownie związane z kulturą i wierzeniami inkaskimi. Nadal jest tu sporo miejsc rytualnych, które oczekują na swoje odkrycie. Na obu górach na wyspie znajdują się sanktuaria poświęcone Rodzicom Ziemi: Pachamamie i Pachatacie.

Tu siedzę :)




A to sanktuarium poświęcone Pachatacie:


Schodząc z sanktuarium Pachataty, zagadał mnie peruwiański Jehowa. Ciekawe rzeczy opowiadał :) Zaczął od tego, że Peru jest generalnie tanie, ale dla gringos mocno podnosi się ceny, co jest niesprawiedliwe, ponieważ wszyscy jesteśmy przecież równi. Najlepsze w tym jest to, że w ten sposób nawracał na "sprawiedliwą" drogę kobietę, która wystawiła swoje wyroby z alpaki i lamy na sprzedaż właśnie dla gringos...

Potem facet (ok. 60 lat może) zszedł na tematy bardziej mistyczne, gdzie mocno miał wymieszane wierzenia inkaskie i Jehowy. Do tego mówił językiem, jak na kazaniu :) Ale było to naprawdę ciekawe. Zaczął od tego, że mało kto z wizytujących Jezioro Titicaca wie, że to właśnie tutaj narodzili się pierwsi rodzice - Manco Kapac i jego siostra i że to od nich pochodzi cała ludzkość. Z tym miejscem wiąże się również wyłonienie się boga Słońca (Wirakoczy), ale nie należy go mylić ze słońcem astrologicznym.

- Jezioro Titicaca - powiadam ci - tu wszystko się zaczęło. I tutaj też wszystko się skończy, tu będą sądzeni wszyscy dobrzy i źli...

Chciał namówić mnie na wieczorne spotkanie, gdzie mógłby mi wyjawić tajemnice i opowiedzieć o wierze Jehowa, ale wymówiłam się kiepską znajomością hiszpańskiego :P


Wycieczka po Jeziorze Titicaca rozpoczęła się dziś rano. Najpierw była wizyta na jednej z pływających wysp Uro. Prawdziwych Uro (dawne plemię uważane za najdziksze) już nie ma, a ich potomkowie żyją już raczej w Puno. Niewiele zachowało się takich pływających wysp, a kilka z nich zbudowano przede wszystkim pod turystów. Ale miejsce naprawdę ciekawe, podobnie jak też technika wykonania takich wysp. Na spodzie są około metrowe bloki ziemi, na to ściele się totorę, swego rodzaju trzciny czy sitowie, aż do zanurzenia w wodzie na ok. 80 cm i potem na tym buduje się dom. Pływająca wyspa jest zakotwiczona w dnie jeziora za pomocą drewnianych kołków.


Następnie przepłynęliśmy na wyspę Amantani, gdzie spędzamy noc u mieszkających tu rodzin. Taki kwaterunek kosztuje 30 soli (30 zł) łącznie z (baaardzo) skromnym wyżywieniem. Np. zupa, frytki z ryżem i odrobiną jajecznicy - a każdy z rodziny zamiast jajecznicy dostał mięso, tylko mnie ten przywilej ominął i się zastanawiałam, czy frytki mam przegryzać ryżem czy odwrotnie...

A w pokoju, prostym, ale schludnym, znalazłam nocnik - i nie zawaham się go użyć :D (Wychodek jest na zewnątrz i dłuższą chwilę trzeba do niego iść...)

Ale wyspa jest genialna na to, by móc się wyciszyć, zrelaksować, odpocząć, pomyśleć...

2 GODZINY PÓŹNIEJ

No, nie... Znowu! Rodzinka pomyśli, że gości wariatkę, która włóczy się sama po nocy...

Zachodu słońca się nie doczekałam, bo zaszło za chmurami. Ale za to zobaczyłam to:



Auć! Zabolało. Taka pogoda w Kordylierze Królewskiej, a ja jestem tutaj :( Ech, trza jednak było zdecydować się na Huayna Potosi. Pierwszy, ale pewnie nie ostatni, raz pożałowałam, że mnie tam nie było.

No, nic. Trza się zbierać, bo niedługo zacznie robić się ciemno. Ale ja oczywiście, nie wrócę jak każdy grzeczny turysta główną drogą, bo nie lubię chodzić tymi samymi ścieżkami. Więc dawaj na dół po tarasach z poletkami... Schodzę, schodzę i schodzę... Idę, idę i idę... i idę. Wioski jak nie ma, tak nie ma. Ściemnia się. Normalnie jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni czy co? Zaraz się okaże, że przeniosło mnie w czasie i za chwilę spotkam jakiegoś inkaskiego przystojniaka :P

Szczerze - obleciał mnie trochę strach. Zrobiło się dziwnie... Pewnie miała na to wpływ również moja lekka niedyspozycja zdrowotna, co nie zmienia faktu, że wolę gubić się na odludziach, bo mimo wszystko czuję się wtedy jakoś bezpieczniej. 

Droga naprawdę się dłużyła... Wydawało mi się, że powinnam być na miejscu po jakichś 40 minutach, a tu mija trzecia godzina, gdy dopiero do wioski doszłam. A jeszcze znajdź po ciemku odpowiednią ścieżynę i chałupę! I pytanie czy to ta wioska - na wyspie jest ich 10...

Dobra - najwyżej dojdę do portu i stamtąd powinnam znaleźć drogę. Ale portów jest tu 7!..

:P

Zeszłam do portu, znalazłam ścieżkę, doszłam do chałupy, padłam na łóżko i mało odkrywczo stwierdziłam, że jestem nienormalna...

WYSPA TAQUILE

Następnego dnia srogo lało. Dopłynęliśmy do wyspy Taquile. Większość wycieczkowiczów zrezygnowała z wyjścia na górę (do wioski trzeba było się trochę powspinać z poziomu jeziora). Zdziwieni, że pada i że ja jestem na to przygotowana peleryna, parasol, kurtka) toż to pora deszczowa! Skąd to zaskoczenie, ja pytam?!

Wyspa pewnie byłaby przyjemnym miejscem do spacerowania, gdyby nie ten deszcz. Ale warto było wyleźć na górę, bo na pewno sporą ciekawostką jest tradycja mężczyzn, którzy wyrabiają tu różne rzeczy na drutach. Oto i ich wyroby:


W drodze z powrotem do łodzi deszcz przestał padać, wypogodziło się, a do Puno wracaliśmy już w pięknym słońcu. Po drodze można było też zaobserwować ludzi przy pracy z trzciną totora:


Wróciłam do hostalu. Po jakimś czasie zaczęłam szukać komórki... Zaraz, zaraz... gdzie ona była? W czarnej torebce. W której jest również paszport. Paszport? Paszport!! Nie ma torebki!
Przetrząsnęłam wszystko po kilka razy. Pamiętałam, że wrzuciłam ją do plecaka, żeby nie zamokła. Ale czy ją potem wyciągałam...?
W te pędy wróciłam na przystań. Paszport był jeszcze o tyle istotny, że wcześniej zgubiłam już dowód osobisty (prawdopodobie w Potosi, gdzie musiałam zostawić go na recepcji hotelu, a potem zamiast od razu włożyć do portfela, włożyłam chyba do kieszeni w kurtce... i tyle go było).
Na przystani w agencji zaczęłam wypytywać o Simona, kapitana łodzi. Był jeszcze i porządkował łódź. Była i moja torebka z paszportem... Uff...

Ot - takie tam przygody :) (Rana po ugryzieniu psa w miarę ładnie się goi :P)

Fotki z wycieczki po Jeziorze Titicaca:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5966959615819048929?authkey=CLCr4ZjGh_3z8QE

P.S. Jak dobrze pójdzie, to wpisu nie będzie przez ok. 1,5-2 tygodni :) (uspokajam więc tych, którzy chcieliby się martwić brakiem oznak życia). Czeka mnie piękny trekking: kanion Colca, Dolina Wulkanów i Kanion Cotahuasi - w miarę możliwości bez wracania do porządnej cywilizacji z internetem.
Ale tym razem dołącza do mnie wykwalifikowany ratownik medyczny, dobrze będzie ;)
Do zaś!

2 komentarze:

  1. Chodzenie różnymi a nie tymi samymi ścieżkami masz po mnie. Tylko pamiętaj, że kto z drogi pewnej zbacza, do domu późno wraca. t

    OdpowiedzUsuń
  2. Tato ma racje;) póki co pozdrówki Trójmiejskie.

    OdpowiedzUsuń