28 sty 2014

Kanion Colca - trekking w drugim najgłębszym kanionie świata

Arequipa słynie z tego, że nocami jest niebezpieczna - konkretne historie chodzą zwłaszcza w odniesieniu do taksówkarzy. Bardzo wielu ludzi ostrzegało nas tu właśnie przed nimi - często zdarza się, że wywożą turystów poza miasto, biją, obrabiają i pozostawiają na jakimś pustkowiu...

Nasz autobus do Mirador Cruz del Condor odjeżdżał o 01.30 w nocy. Taksówkę wezwała nam babcia, właścicielka hostelu, głupia baba, strasznie łasa na kasę, choć początkowo wydawała się całkiem sympatyczna (ale o tym jeszcze innym razem). Wsiadając do taksówki Agata miała pod ręką nóż, ja scyzoryk - przygotowane byłyśmy zatem na każdą przygodę :D Dlatego też z lekkim rozczarowaniem wysiadłyśmy z samochodu tuż pod dworcem autobusowym... Oj, dałybyśmy sobie radę, a facetowi na długo odechciałoby się rabować turystów :P


A co do drogi - Agata powiedziała, że jeden z jej przyjaciół jest zestresowany jej podróżą tutaj, ponieważ jego matka kilkanaście lat temu zginęła w wypadku właśnie w Kanionie Colca. Autobus spadł w przepaść, nikt nie przeżył...


GODZ. 6.00 RANO, MIRADOR CRUZ DEL CONDOR, 3500 m n.p.m.

Nie ma to jak dobra kawka ze śniadankiem tuż nad przepaścią drugiego najgłębszego kanionu na świecie :) Colca w najgłębszym miejscu ma ponoć 5226 m, czyli niemalże 3 razy więcej niż Grand Canyon w Colorado (który ma 1800 m). Można tu zaobserwować kondory andyjskie, kolibry giganciki, ok. 170 gatunków innych ptaków i ponad 30 gatunków kaktusów.


I w takim właśnie miejscu rozłożyłyśmy palnik, wstawiłyśmy wodę i urządziłyśmy sobie pycha śniadanie (łącznie z mleczkiem do kawy - a jakże :D) ku ogólnemu zainteresowaniu nielicznych (jeszcze) w tym miejscu turystów.


Przy okazji śniadania i czekania na ptaszory zaczęłyśmy rozmawiać o pięknie... Beskidu Niskiego :P Dobrze jest znaleźć drugiego nienormalnego, który będąc te 9 tys. km od Polski, nad jednym z najbardziej niesamowitych i urokliwych miejsc w Peru, rozprawia o przebijaniu się przez krzaczory zapomnianych łemkowskich wiosek... :)

Wracając z Niskiego do Kanionu - zanim tu przyjechałam, miałam już pewien wstęp historyczny do tego miejsca. Bodajże jakoś w październiku w Poznaniu były targi turystyczne, którym towarzyszył festiwal podróżniczy Śladami Marzeń. Otwierał go pan Jerzy Majcherczyk, obecny właściciel sporego Biura Podróży w USA, członek elitarnego (ponoć) Expedition Club. Opowieść pana Jerzego opierała się przede wszystkim na Kanionie Colca, który to przebył on w całości w ciągu trzech wypraw, oświadczając, że jest jedynym człowiekiem, który tego dokonał. Nie mnie oceniać, czy to prawda czy nie - mój przewodnik wskazuje na innego człeka, o p. Jerzym milczy w każdym razie.

Podczas prezentacji przyznał się, że mając już niemal 60 lat, skoczył na bungee - i zapytał, czy ktoś na sali też tego doświadczył. Jedna ręka na sali poszła w górę (ciekawe, czyja... :P) - "Z tą panią chcę zdjęcie!", oświadczył...

Ale... w międzyczasie p. Jerzy zahaczył o temat skarbu inkaskiego, a mnie aż świeżbił język, żeby zapytać, czy wie, iż według legend część tego skarbu znajduje się w Polsce. Przemilczałam tym razem, ale gdy powrócił do tematu i powiedział, że testament, dotyczący skarbu, odnaleziono w jednym z krakowskich kościołów - to tym razem nie wytrzymałam... Jak ta głupia, odezwałam się przy wszystkich, że w kościele (Św. Krzyża) odnaleziono dokument, mówiący o tym, gdzie znajduje się tastament, a znaleziono go w jednym ze schodów zamku niedzickiego (zapisany był w języku węzełkowym, quipu). W całość wmieszany był potomek rodu inkaskiego, który potem w niewyjaśnionych do końca okolicznościach zginął tragicznie w wypadku samochodowym. A quipu przekazano ambasadzie peruwiańskiej do odczytu i tym samym zaginęło...

Ciut za późno uświadomiłam sobie, komu wytykam błędną wiedzę (czy też jej brak)... Ale facet jakoś wybrnął z wytyków małolaty przy pełnej publiczności :P

Po prezentacji poszłam się wytłumaczyć... :P A że to nawyk poprawiania błędnych wypowiedzi z racji angażowania się w szkolenie przyszłych przewodników, a że ten temat bardzo lubię i w ogóle... Nie bardzo mnie słuchał, wręcz olewał, dopóki nie wspomniałam o Dream Jump - skoku z najwyższego ponoć w Europie takiego punktu, który znajduje się w Głogowie. 222 m z komina pofabrycznego :D Troszkę inna technika niż bungee, ale kopniak energii i adrenaliny taki, że głowa mała :D I tu facet w końcu wykazał zainteresowanie, i to niemałe, nawet do tej foty doszło...

Patrząc więc na dno Kanionu, cały czas miałam w pamięci opowieść o jego przebyciu z pierwszej ręki.

Przyjazd tak wcześnie był dobrym zagraniem logistycznym, ponieważ w okolicy godz. 9.00 zaczęły nadjeżdżać autobusy z wycieczkowiczami i zrobiło się tłumnie. Ściągnęły tych biedaków kondory, które można tutaj zaobserwować w większej ilości. Dlaczego biedaków? Ponieważ najwięcej ptaków można było obserwować pomiędzy godziną 7 a 8. Nam się udało nawet zrobić parę dobrych ujęć, ale wycieczkowiczowie najpierw zjawili się z pełnymi nadziei i wyczekiwania twarzami, wybałuszali oczy na wszystkie strony, intensywnie wpatrując się w toń kanionu, by ostatecznie z ewidentnym rozczarowaniem powrócić do autobusu, nie ujrzawszy nic... A przepraszam! Jeden kondor jeszcze się pokazał jakoś ok. 10.00 - co za krzyk! Co za rwetes! Co za chaos! Wszyscy za aparaty! Pojawił się! Jeden kondor...

Biedaki...






My z Agatą planowałyśmy zrobić sobie 3-dniowy trekking, więc trza było się zbierać (co i tak nam zeszło i guzdranie się stało się niejako zwyczajem...). By przyoszczędzić czasu, postanowiłyśmy podjechać kilkanaście kilometrów busem do Mirador de San Miguel, skąd miałyśmy zacząć schodzić na dno kanionu. Bus miał odjechać za "20 minut". Ech, ten peruwiański czas... Gdy w końcu wyruszyliśmy po ponad godzinie oczekiwania, byłyśmy mocno podburzone. Ale cóż zrobić - tranquilo, tranquilo...

Widoki - rewelacja :) 




Tego dnia miałyśmy ponad 1000 m zejścia na samo dno i ok. pół godziny podejścia do wioski San Juan (2300 m n.p.m.), gdzie spędziłyśmy noc. Pierwotnie w planach na noc była wioska Tapay (2800 m n.p.m.), położona o 2,5 godz. drogi wyżej, ale w San Juan złapał nas deszcz, więc ostało nam się tutaj. Z wioski wypatrzyła nas przez lornetkę właścicielka noclegowni Gloria i złapała nas, gdy właśnie przeszłyśmy na drugą stronę kanionu. Rozbiłyśmy namiot w jej ogródku - tuż pod daszkiem z obawy przed deszczem, bo namiot miałyśmy mój, ogrodowy, jak to mówi Agata, bo według niej na wyczynowy nocleg nie bardzo on się nadaje (oj tam, oj tam :P). Połowa namiotu była na kamieniach (Agata miała wygodną, dmuchaną matę, która jednak puszczała powietrze, jak się okazało), a połowa na trawie (bo moja cieniutka mata na kamieniach pozostawiłaby same siniaki na ciele swej właścicielki...). W nocy - nie padało...


U pani gospodyni dostałyśmy kolację za 10 soli: zupę i alpakę z ryżem, a rano na śniadanie naleśniki z bananami i czekoladą :)

Ot, taki mały raj :)



Następnego dnia wspięłyśmy się do Tapay, 2 800 m n.p.m. Po drodze zagadnął nas jeden z mężczyzn, którzy naprawiali ścieżkę. Facet stwierdził, że były tu jakiś czas temu inne turystki z małymi plecaczkami, a my tu lecimy pod górę wyładowane jak osły. "Esta es mujer!", orzekł - To jest kobieta! :P

W Tapay zrobiłyśmy przerwę na drugie śniadanie pod starym, kolonialnym kościołem - dobrze się siedziało, nawet za dobrze, bo go nam zamknęli... Ale przynajmniej na dzwonnicę można było się wspiąć :P




Zajrzałyśmy do sklepiku, uzupełniłyśmy zapasy, a sympatyczny właściciel zaoferował się, że możemy zostawić u niego plecaki, gdy usłyszał, że chcemy pójść zobaczyć ruiny Mauca Llacta.

Do ruin było ok. 30-40 minut drogi. Robiły one dość duże wrażenie - ponoć była to starożytna wioska Tapay, położona na niewielkim płaskowyżu, a po tym, jak zasypała ją lawina kamieni, miejscowość została przeniesiona w obecne miejsce. Dość dobrze można było rozpoznać dawne domostwa, gdzie teraz królowały olbrzymie głazy. Sklepikarz powiedział później, że można tu także odnaleźć ludzkie kości i czaszki. Jako nie do końca grzeczne turystki pokręciłyśmy się tu i ówdzie... :)



Gdy doszłyśmy do wioski, lunął deszcz. Przeczekałyśmy go na tyłach sklepiku. Wdałam się w dłuższą rozmowę ze sklepikarzem (Agata nie zna hiszpańskiego) o Peru, Polsce, Europie... mężu, dzieciach (a raczej ich braku)... Cóż, dość szybko chłopak stwierdził, że turyści (/stki) rzadko z nim rozmawiają i zaproponował byśmy zostały tu na noc, oczywiście za darmo, wieczorem byśmy razem coś ugotowali i w ogóle byłoby sympatycznie :) Baaardzo był niepocieszony, gdy jednak uparłyśmy się iść dalej - w końcu za wiele tośmy tego dnia jeszcze nie przeszły. Pożegnał nas bardzo rozczarowany, równieź tym, że nie posiadam peruwiańskiego numeru telefonu...



Po kilku godzinach dotarłyśmy z powrotem na dno Kanionu, do oazy Sangalle (ok. 2 100 m n.p.m.). Było już ciemno, zeszło nam dłużej, ponieważ Agata zagubiła po drodze okulary słoneczne, więc wróciła się po nie kawałek. Teoretycznie nie spadły one daleko, ale zagarnął je poganiacz osłów, więc Agata musiała go dorwać, co udało się dopiero po dłuższej chwili, sporo wyzej...

W Sangalle po ciemku nie miałyśmy zbyt wiele opcji, więc rozbiłyśmy się obok basenu przy małym hostelu u mało sympatycznego właściciela, który jedynie chciał zedrzeć kasę z białych. Palant. Agata jeszcze na chwilę skoczyła do basenu (zanim koleś zaczął wypompowywać z niego wodę...), ja nadal miałam problemy z gardłem, więc wolałam się nie wychładzać dodatkowo. I tak po całym dniu dostałam niezłej, pijackiej chrypy - w końcu dawno już nie miałam okazji tyle mówić i to w dodatku po polsku...

Rozpadało się, tradycyjnie już. Po jakimś czasie założyłyśmy na namiot folię NRC, by aż tak nie przemókł - zrobiłyśmy to w pełnym deszczu, a gdy schowałyśmy się z powrotem, padać przestało... I do rana kropla nie spadła.

Rano zbuntowane jakością i ceną śniadania, poszłyśmy je zjeść do sąsiada. Właściciel miał się z pyszna, dobrze mu tak. Palant.

Ale miejsce na kemping ładne :)



Z Sangalle czekało nas ok. 1300 m podejścia w pionie w górę i to w pełnym słońcu. Łatwo nie było, ale za to pięknie :) Turystów niemalże brak, co jakiś czas jedynie w drugą stronę mijały nas wyładowane towarami osły i konie.





W końcu dotarłyśmy do Cabanaconde (ok. 3 400 m n.p.m.) - najpierw rzuciłyśmy się na sok pomarańczowy i colę, wypijając na dzień dobry chyba ponad litr każda, a potem rzuciłyśmy się na jedzenie i tak poznałyśmy, czym jest pomyjówa... Tak zwana zupa na winie - z tego, co się nawinie... pod rękę. Ryż, ziemniaki, makaron, kawałki niezidentyfikowanego mięsa, kawałek warzywa, zakolorowana czymś woda... Raczej niezbyt dyskretnie wyciągnęłyśmy własne przyprawy, żeby nadać temu jako taki smak. Wcale się nie dziwię, że podają do tego ostre papryczki - zabija wszelkie zapachy i smaki, a jak pali...!

Cóż potem? Deszcz. I to srogi. Do tego stopnia, że wysiadł prąd w całym miasteczku. Namiot odpadł, schowałyśmy się w hostelu. Po całodniowym wygrzaniu się w palącym słońcu, marznęłyśmy w śpiworze, pod dwoma kocami... Ciepłego prysznica brak. Zresztą z wodą też był problem, bo albo była zakręcona albo naraz leciała i w kranie i w kiblu, i pod prysznicem...

A po deszczu zrobiło się niesamowite światło do robienia zdjęć :)



Jakie dalsze plany? Valle de los Volcanos - Dolina Wulkanów. Jeszcze w Arequipie powiedziano mi, że jedynym sposobem, żeby dostać się z Colki do Wulkanów, jest powrót do Arequipy (z Cabanaconde ok. 8 godzin) i wyruszenie stąd do Andagua (ok. 11 godzin). Ale że jedno od drugiego oddalone jest zaledwie jednym pasmem górskich, to uparłam się, że da się tam dotrzeć inaczej i szybciej.
I się dało... :)

Fotki:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5972292460000670161?authkey=CK3Qj6Dx3Ieb2gE

2 komentarze: