6 lut 2016

Udupi - mistyczny ośrodek wisznuizmu

- Kryszna cię pobłogosławił!...
Około 50-letni bramin - kapłan z klasztoru Kryszny w Udupi maznął na moim czole kreskę poświęconą glinką.
- Kryszna cię pobłogosławił! Kryszna mnie pobłogosławił! Odtąd jesteśmy przyjaciółmi!
Jest rozradowany i wyraźnie podekscytowany. Jakoś nie budzi mojego zaufania - choć to przecież kapłan - i raczej staram się trzymać go na dystans. Jak się później okazało, całkiem słusznie...

***

Udupi (in. Udipi) to jeden z ważniejszych ośrodków wisznuizmu na terenie południowych Indii. Znajduje się tutaj cały kompleks świątynny, w skład którego wchodzi główna świątynia Kryszny (Kryszna to jedna z reinkarnacji Wisznu) otoczona ośmioma klasztorami. Co 2 lata administrację nad główną świątynią przejmuje inny klasztor.




Ów kompleks został założony w XIII w. przez świętego indyjskiego, Madhwę, który urodził się w okolicy. Legenda mówi, że pewnego dnia, gdy Madhwa odprawiał nad brzegiem morza modły do słońca, zauważył, że z powodu ogromnych fal jeden ze statków na morzu jest w dużym zagrożeniu. Madhwa zaczął wówczas wymachiwać jakimś materiałem, dzięki czemu fale się uspokoiły, a wdzięczny kapitan zaproponował, że odda mu cenny ładunek statku. Ten jednakże poprosił jedynie o balast, który wyciągany ogromnym wysiłkiem załogi, okazał się nabrać kształtów Kryszny. Madhwa zabrał go więc do wioski i tutaj czczony jest do dnia dzisiejszego.


Do samego kompleksu dotarłam tuż po zachodzie słońca, kiedy niebo rozświetlały jeszcze kolorowe smugi...



Każdy klasztor posiada swój guesthouse dla pielgrzymów, choć nie wszystkie przyjmują obcokrajowców. Samych zresztą zagranicznych turystów można było policzyć na palcach (nie licząc godzinki, kiedy na specjalny rutuał następnego dnia zjechały dwie małe, ok. 8-osobowe grupki).

Do rytuałów odbywających się w świątyni dopuszczani są wszyscy, z czego nie omieszkałam skorzystać na wieczornej pudźy (ofiarowaniu i modlitwie). Coś niewiarygodnego! Muzyka, bębny, dym z kadzideł, mantry, dzwonki... Niesamowicie intensywne odczucia. Popychana przez tłum dostałam się do kolejki, która zaglądała w okienko ołtarzyka. Spojrzałam i ja... Te oczy boga Kryszny widzę do teraz. Dwie wyraźne kreski, będące dużymi oczami, odbijające się na jego twarzy, budzą dość skrajne odczucia. Jakoś tak serducho drga na widok takiego wizerunku, zwłaszcza oglądanego zza krat...

Z tłumu wyłapał mnie jeden z kapłanów i oprowadził po całym kompleksie, pokazując kilka mniejszych świątyń, objaśniając posągi bogów, jakie tam są, oraz rytuały. Było to bardzo miłe, zwłaszcza, że miałam pewność, że sama nie popełnię jakiejś głupiej gafy.
W hinduizmie jednym z głównych rytuałów jest wypicie świętej wody, która zazwyczaj podawana jest na dużej łyżce i wlewana do dłoni - można ją wypić i/lub przetrzeć nią np. czoło. Następnie na czole smaruje się albo kropkę kolorowym pudrem albo kreski glinką (wyznawcy Wisznu robią sobie 2 pionowe kreski). Symbolizuje to błogosławieństwo otrzymane od boga.

Ów kapłan, Mr S., koniecznie chciał mi jeszcze pokazać świątynię, która znajduje się 3 km od głównego kompleksu.
Było już ciemno... Mój guesthouse zamykali o 22.00 - ale już mniejsza o to. Z jednej strony nie chciałam być nieuprzejma, ale z drugiej - tam już pewnie modły też się skończyły, do tego kapłan powiedział, że najpierw pójdzie się przebrać (miał na sobie świątynne dhoti, materiał, którym owijają się mężczyźni w pasie)... Coś mi tu nie grało.
Poza tym Mr S. zaplanował mi już kolejny dzień - pokaże mi plaże w okolicy, latarnię morską, jakieś świątynie, podrzuci do Sringiri, gdzie zamierzałam dalej jechać... Niby kuszące, bo z lokalsem to zawsze inne zwiedzanie, ale..! No, mimo że kapłan, to nie budził mojego zaufania.
Dopytywałam go też, dlaczego tak bardzo pragnie mi pomóc - myślałam, że może chce być moim płatnym przewodnikiem, wtedy wolałabym wyjaśnić to sobie od razu. Ale on ciągle, że chce tylko, byśmy pozostali w przyjaźni :))
Dał mi swój nr telefonu, miałam do niego zadzwonić, jak wrócę do pokoju.
Nie zadzwoniłam.

Następnego dnia unikałam faceta, a gdy w końcu wyłapał mnie wieczorem, to był obrażony i dopytywał, czemu nie zadzwoniłam. To mu odpowiedziałam, że mąż mi zabronił :))) Co jak co, ale takie wytłumaczenie w Indiach powinno być całkowicie zrozumiałe. I prawie z totalną powagą udało mi się to powiedzieć! :)) "Mąż mi zabronił" :)) dobre sobie. I nawet nie chodzi o to, że męża nie mam :P
Ale Mr S. i tak nie dał za wygraną! Oświadczył, że następnego dnia jedzie dalej ze mną! O, nie, mój panie, co to, to nie. 
Coraz gorzej to wszystko wyglądało. Znowu na niego naciskałam, by powiedział wprost, o co mu chodzi. No i powiedział :P
- You don't want bramin? You don't want me? I want you!
I wyszło szydło z worka. Był totalnie zszokowany, że nie jestem zainteresowana tak niezwykłą przygodą, jaką jest przejacielskie cielesne połączenie się z braminem - i to przy błogosławieństwie samego Kryszny!...

Ten incydent trochę jednak zepsuł mi pobyt w Udupi. Niszto, jak mawiają moi bułgarscy kierowcy.

Ale poza tym wyjątkiem, to wszyscy pozostali, których poznałam czy spotkałam, składają się na bardzo przyjemny obraz tego miasta.

I tak np. w jednej z restauracji zaczepili mnie sąsiedzi ze stolika obok, pytając - tradycyjnie - skąd jestem, czy podobają mi się Indie, czy byłam tu i tam. Bardzo fajna rodzinka :)
Do tego kelner był bardzo przejęty moją wizytą i tak intensywnie patrzył, jak jem, że aż zapomniałam, by lewej ręki do jedzenia nie używać... (lewa ręka jest w Indiach nieczysta - używa się ją do wykonywania nieczystych czynności, jak np. podmywania się w toalecie).
Później, gdy usiadłam na ławce i obserwowałam ulicę, ten sam kelner podszedł, zagadał - a że ma teraz 2 godziny wolnego, że to, że tamto. Bez żadnych podtekstów, ot tak, po prostu, by porozmawiać z kimś z dalekiego świata.

W stołówce klasztornej zagadał też do mnie Hindus, który pracuje na lotnisku w Singapurze (teraz ma wolne). Sympatyczny chłopak ze świetnym poczuciem humoru. Sama stołówka to też niezłe miejsce - przy wielu klasztorach w Indiach wydają wiernym darmowe jedzenie. Też się załapałam. Wygląda to w ten sposób, że wszyscy siadają na kamiennych długich płytach (takich płyt w pomieszczeniu było może z 10). Następnie jedzie wózek z metalowymi talerzami - trzeba sobie jeden wziąć, po nim dwóch panów niesie gar z ryżem i nakłada go na talerze ogromną chochlą, następnie idzie gar z sosem. Na końcu jeszcze drepce człowiek, który oferuje kubeczek z wodą. Za chwilę sytuacja się powtarza - bo może ktoś chciałby dokładkę. Jedzenia mnóstwo i - wbrew pozorom - jest to całkiem smaczne i delikatnie pikantne :)


Ale najwięcej radości przyniosło mi poznanie Pranesha, Hindusa, który od kilku lat mieszka w Berlinie (żonaty z Niemką), pracuje jako przewodnik turystyczny, a obecnie odwiedza rodzinę w Indiach. Był we wszystkich krajach Europy! Wymienia: Paryż, Sztokholm, Norwegia, Hiszpania... Był też w Polsce, a jakże! To pytam, co zwiedził - może Gdańsk, Kraków, Warszawę...?
Ledwie zdołał wymówić.
- Śświebbodzin...

Świebodzin! Chciał zobaczyć największego Chrystusa na świecie, ale jest rozczarowany, bo on wcale nie taki duży. Ale przekonał się, że Polska to jednak bardzo katolicki kraj!...
W sumie jak salwy śmiechu miną i jak się na spokojnie zastanowić, to jednak to trochę przykre, że są obcokrajowcy (ba!, pracujący w turystyce), którzy tylko tak Polskę kojarzą i mówiąc, że byli w Świebodzinie, twierdzą, że zwiedzili Polskę.

W każdym razie Pranesh miał ciągoty do samotnych kobiet z zagranicy (widziałam go też z jakąś Francuzką, zresztą do mnie zagadał, bo mnie z nią pomylił :P), ale był zupełnie nieszkodliwy, bo gdzieś tu ciągle kręciła się jego żona (swoją drogą, dziwne małżeństwo; podobno poznali się przez to, że on uczył ją przez internet angielskiego, a ona jego niemieckiego - potem pojechał do Niemiec i się z nią ożenił). Sympatyczny facet i bardzo przydatny - sporo rzeczy wyjaśnił i odnośnie świątyni i późniejszego festiwalu, który odbywał się wieczorem (zresztą namówił mnie też, bym z tego powodu została dzień dłużej).

Tego popołudnia siedziałam na tarasie guesthouse'u i nagle odezwał się głos imama, wołający do modlitwy. Niezwykła chwila :)
Mimo że tuż obok był jeden z ważniejszych kompleksów świątynnych hinduizmu, to głos imama z muzułmańskiego meczetu niósł się do wszelkich jego zakątków. Było w tym coś naprawdę pięknego :)

A co do samego festiwalu to była to swego rodzaju uroczystość, którą opłaciły 2 rodziny, przybyłe tu ze swoimi prośbami, zanosząc je do Kryszny. Z ogromnego garażu wystawiono dwa powozy, złoty i srebrny wysadzany szlachetnymi kamieniami. W złotym powozie umieszczono wizerunek boga, ale zanim do tego doszło, odbywały się liczne przygotowania. Jednym z nich było namalowanie specjalnego symbolu tuż przed złotym powozem. W zasadzie "namalowanie" nie jest tu dobrym słowem, bo znak został usypany ze sproszkowanego marmuru. Arcydzieło!


Cała procesja nie była może jakoś specjalnie długa, ale wiele rzeczy działo się tu w kilku miejscach naraz. Na początku szły dwie postaci strzeżące wejścia do świątyni - coś w rodzaju przenośnych makiet utworzonych na wzór mężczyzn. 




Potem była muzyka, w tym głównie bębny i jakieś instrumenty, z których rozbrzmiewały wysokie dźwięki. Dopiero potem jechały oba wozy - ciągnięte przez ludzi!! Jak to to ruszyło, to myślałam, że ich staranuje... 



Za każdym wozem jechał jeszcze agregat :) Jakoś w końcu światło musiało zostać dostarczone do wozów, by ukazać całe ich bogactwo i chwałę.
Mniej więcej w połowie drogi powozy zostały zatrzymane. 


I tutaj teraz sporo się działo. Ze świateł utworzono krzyż, po czym kilkukrotnie palono jakiś materiał - jak to Pranesh tłumaczył - każdy taki materiał symbolizował prośbę, którą rodzina posyłała do boga. Z pozostałego po materiale popiołu ludzie robili sobie plamki na czole jako symbol powodzenia i szczęścia.



Gdzieś tam puszczono nawet fajerwerki.
Coś niezwykłego! Wyjątkowe doświadczenie :)



Mimo że poza typowymi szlakami turystycznymi (i może mało zachęcającą nazwą) Udupi szczerze polecam!







P.S. Z informacji praktycznych:
- dworzec kolejowy jest ok. 4 km od centrum, można tu dojechać pre-paid taxi (tuk-tukiem, w Indiach zwanym auto, opłaconym z góry)  za ok. 70 Rs - lub dojść pieszo do głównej drogi i tam łapać autobus lokalny na dworzec autobusowy

- dworce autobusowe są dwa, obok siebie. Dworzec "dolny" obsługuje połączenia lokalne, dworzec "górny" - autobusy dalekobieżne

- sprawdzić godzinę odjazdu autobusu nie jest łatwo.
Stoisko nr 1:
- Przepraszam, o której godzinie odjeżdża autobus do Sringeri?
- O 17.00. I 7.00 rano.
Stoisko nr 2: - O 6.30.
Nr 3: Babka patrzy na mnie pytająco, nie wie. Ale gdzieś dzwoni. Po czym odpowiada:
- 6.30 - 7.00 - 7.30.
- Są trzy autobusy?
Lekko zbita z tropu mówi:
- Tak, są 3 autobusy.
Pranesh twierdził, że autobus jest o 7.30. Ufff... Ostatecznie zdecydowałam się być na miejscu o 7.00 i patrzeć, co los da.
Wychodziłam z guesthouse'u jakoś 6.35. Recepcjonista:
- Jedziesz do Sringeri? Tym autobusem o 6.30?...
Odjechaliśmy o 7.25 :)

- każdy klasztor ma swój guesthouse - pokoje są raczej skromne, z podstawowym wyposażeniem. W moim była łazienka z toaletą na katafalku :)

W wielu guesthouse'ach (przynajmniej jak dotąd) wykwaterowanie nie jest do określonej godziny, gdyż pokój wynajmuje się na 24 h. Bardzo dobre rozwiązanie :)

2 komentarze:

  1. Już trzecie spisanie i żadnej jeszcze foty Wielkiej Podróżnicy. Będzie jakaś selfia o indyjskim tle, czy to teraz taka koncepcja jest, żeby o tym "co tam jak tam" tylko wytrwale z offu opowiadać? Dobrych dni!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakoś nie mam zwyczaju robienia sobie selfie :P (Choć w tym wpisie zapomniałam umieścić jednego z kreską na czole - może jeszcze dodam ;)
      Za to w następnym będzie kilka zdjęć ze mną, które jednakże nie będą robione z mojej inicjatywy ;P

      Usuń