20 lut 2016

Fort Koczin i tradycyjny taniec kathakali

Z Mettupallayam, gdzie dotarłam kolejką górską, czekała mnie dalsza podróż do Koczin.
Najpierw pociąg do Coimbatoare (drugą, mega zatłoczoną, klasą bez miejscówek :) i tam przesiadka po 23.00 w pociąg, który dojeżdżał do stacji Ernakulam tuż przed godziną 3 w nocy... Szukanie noclegu w mieście o tej porze odpadało (bezpieczniej było przeczekać do rana). Początkowo planowałam skorzystać z tzw. retiring room, czyli pomieszczenia na dworcu, które można wynająć na kilka godzin i tam się przekimać. Ale że ów dworzec takim nie dysponował, to pozostała mi... brudna podłoga w poczekalni dla kobiet :D
Rozłożyłam na niej prześcieradło stworzone do nocowania w tropikach, obwiązałam oba plecaki linką, przytuliłam się do mniejszego, w którym mam pieniądze, dokumenty itd. - i tak przedrzemałam do rana. Nie było to łatwe, bo co rusz przez głośnik w poczekalni odczytywane były informacje odnośnie pociągów, ale jako tako dało się odpocząć. Tuż przed 7 obudziła mnie starsza kobieta, pokazując coś w stronę drzwi. Nie wiedziałam, o co jej chodzi - może chciała, bym się już stąd wyniosła?
Wtedy dołączyła się babka, która przetłumaczyła mi, że ta kobietka chciałaby, bym popilnowała jej torbę, gdy ona pójdzie się myć :))
No to popilnowałam, a gdy wróciła, powierzyłam jej swój plecak, skorzystałam z toalety i ruszyłam w poszukiwaniu hotelu.

Ciężko było znaleźć wolne miejsca w sensownej cenie, więc ostatecznie wylądowałam w guesthousie za prawie 2-krotną kwotę tego, co płaciłam dotąd, ale przynajmniej było (niemal całkowicie) czysto i po raz drugi w podróży natrafiłam w ten sposób na noclegownię z wifi (pierwsza była w Mumbaju).

Prysznic dawno nie był tak cudowny... :)

Jak się już wygrzebałam, to ruszyłam najpierw zrobić rezerwację na przedstawienie tradycyjnego tańca kathakali (o nim później), co okazało się zupełnie niepotrzebne...

A potem skierowałam się do Fortu Koczin.

Miasto rozciąga się między Morzem Arabskim a obszarem mielizn (o których więcej będzie w następnym wpisie o Allapey) i składa się z kilku części, w tym z wysp i przylądków, połączonych mostami. Ja zatrzymałam się we wschodniej części zwanej Ernakulam (tu ponoć taniej, choć to nowocześniejszy teren miasta), natomiast centrum turystyczne to Fort Koczin (na zachodzie).

Koczin ukazuje ciekawą mieszankę historyczno-architektoniczno-kulturową, która zresztą świadczy też o jego skomplikowanej historii. Jako port miasto powstało w połowie XIV w. w wyniku powodzi. Później przeprowadziła się tu rodzina królewska, po czym miejscowość zaczęła przyciągać licznych kupców chrześcijańskich, arabskich i żydowskich, którzy po dziś dzień pozostawili po sobie widoczne ślady.

Mamy tu zatem Miasteczko Żydowskie z synagogą Paradesi z XVI w. (wewnątrz zakaz robienia zdjęć) oraz uliczkami kupieckimi:





Ciekawym doświadczeniem były odwiedziny na zakamuflowanym targowisku przypraw (Spicy Market), gdzie skromna wystawa zachęcała do zajrzenia, a po otwarciu specjalnych drzwi przez pewną panią ukazało się istne targowisko nie tylko z przyprawami, ale i z tekstyliami, biżuterią, kosmetykami, figurkami itp itd...


Rejon Mattanćeri pokazuje z kolei pozostałości kolonialnej części miasta. Znajduje się tu także Pałac Matanćeri zwany Pałacem Holenderskim, który, podobnie jak i cała reszta, jest raczej w kiepskim stanie, za to zawiera nisamowite malowidła z mitologii hinduskiej (wewnątrz, rzecz jasna, zdjęć robić nie wolno).


Dalej mamy część, gdzie znajduje się Bazylika Santa Cruz...


...oraz kościół Św. Franciszka, gdzie został pochowany Vasco da Gama w 1524 r. (później jego ciało przetransportowano do Portugalii):


Wielką atrakcją są też ponoć chińskie sieci rybackie zamontowane na nabrzeżu Fortu Koczin, ale jak na wizytówkę miasta, to według mnie jest to jeden wielki śmietnik...



W drodze na prom zatrzymałam się przy kolorowych proszkach, które okazały się być barwnikami stosowanymi do malowania twarzy, ciała, a także papieru czy tekstyliów. Sprzedawca, sądząc, że mnie zachęci do kupna, wymalował mi na dłoni różowego (mało artystycznego) kwiatka, którego zmyłam dopiero podczas porządnego prania ciuchów...



To, co jednak w Koczin najbardziej interesujące, to pokazy tradycyjnego keralskiego tańca kathakali. Jest to przede wszystkim taniec rytualny, który jest też swego rodzaju transem, służącym zarówno do ukazania mitów związanych z bogami, jak i przebłaganie ich o deszcz czy pomyślność.
Podczas przedstawienia nie są używane żadne słowa, a cała historia opowiedziana jest przez ubiór, mimikę oraz odpowiednie gesty artysty, któremu towarzyszą bębny (lub ewentualnie więcej instrumentów) - i to muzyka nadaje rytm całości.
Rytualne przedstawienia odgrywane są w świątyniach i trwają zazwyczaj całą noc, jednak dla turystów organizowane są znacznie krótsze pokazy, często wraz z wyjaśnieniem, o co w tym tańcu chodzi.

Nie mogłam ominąć takiej atrakcji :) Już rano poszłam do polecanego See India Foundation, by zrobić rezerwację, jednak brama była zamknięta, a jakiś człek powiedział, że nie trzeba robić rezerwacji, bo niewiele osób przychodzi - może jakieś 10... Zresztą ten sam człowiek podwiózł mnie na motorze do Cochin Cultural Centre, chciał się chyba przypodobać tam komuś, ale wieczorem i tak poszłam do pierwszego miejsca, bo było po prostu bliżej.
W przewodniku piszą, że warto być wcześniej, by zająć dobre miejsca. No to w okolicy byłam już godzinę przed rozpoczęciem - zupełnie niepotrzebnie, bo byłam jedynym widzem...

Całość rozpoczynała się od nakładania skomplikowanego makijażu, któremu widzowie również mogli się przyglądać. Odbywało się to w czymś w rodzaju garażu czy baraku przy domie rodziny, która tańcem kathakali zajmuje się podobno od 40 lat.


Artysta - jako że byłam tu sama - urządził sobie ze mną pogadankę w trakcie malowania, ale średnio mu szło z angielskim. Powiedział też, że następnego dnia, tzn. nocy, w wiosce niedaleko będą dawać całonocne przedstawienie w świątyni. Dał mi nawet karteczkę ze swoim imieniem oraz numerem telefonu na wypadek, gdybym chciała przyjść. Zapaliłam się do tego pomysłu...
A ten tymczasem nakładał makijaż i nawet zaprosił mnie na scenę, zachęcając, by zrobić sobie z nim selfie:



Później dołączył do niego starszy mężczyzna, który dokończył makijaż - nałożył warstwy kleju zmieszanego m.in. z olejem kokosowym (by łatwiej było to potem zmyć), a następnie tekturę powiększającą policzki:



Dopytałam go o to przedstawienie w wiosce kolejnej nocy. Zapisał mi nawet jej nazwę oraz telefon do siebie :)) Dodając też, że jest prawnikiem... Po co on mi to powiedział?...

Przedstawienie rozpoczęło się od słownego wprowadzenia kobiety, opowiadającej o tym, czym taniec kathakali jest, ile trzeba trenować itp itd. Następnie wszedł muzyk, który wybijał na bębnie odpowiedni rytm. Pierwsza część tańca to były wyjaśnienia kobiety odnośnie gestów oraz mimiki - najpierw mówiła ona kilka zdań, a następnie opowiedzianą część pokazywał artysta, w tym emocje jak strach, radość, złość, gniew...





Było to super ciekawe i bardzo realistyczne - zwłaszcza, gdy artysta pokazywał, jak kogoś zachęca, by ten ktoś usiadł przy nim. Byłam sama na widowni, więc zwrócił się bezpośrednio do mnie - aż zwątpiłam czy aby na pewno nie mam na tę scenę wejść :P

Później był pokazowy taniec przedstawiający walkę księcia z demonem, co dawało pewien pogląd na to, jak to w rzeczywistości wygląda.

Całe przedstawienie zastanawiałam się, jak to zrobić, by następnej nocy móc ujrzeć rytuał w świątyni. Już cały plan miałam nawet ustalony - bagaż zostawię w hotelu, pojadę tam autobusem, zostanę do rana i wrócę porannym transportem. Ale super!...

Jednak po zakończonym przedstawieniu poszłam jeszcze pożegnać się z artystą, a ten w taki sposób złapał moją rękę i zaczął ją głaskać, że miałam ochotę przywalić mu w tę pomalowaną twarz... "Nie, nie, nie....!!" - pomyślałam sobie. Mój zapał generalnie opadł...


Potem zaczęłam się zastanawiać nad tym, co dotychczas spotykało mnie od indyjskich facetów i doszłam do wniosku, że wśród wielu osób w Indiach panuje stereotyp o tym, że podróżująca samotna biała kobieta najwyraźniej szuka przygód, ale tych, które prowadzą ją w ramiona lokalsów... Przykre i to bardzo. Wielu facetów mijanych po drodze często głupawo się uśmiecha na mój widok - po prostu na to nie reaguję i stosuję tzw. "wyniosły chłód" :)) No bo cóż innego? Pewnie, że wolałabym się przyjaźnie uśmiechnąć, ale jeśli miałoby to zostać źle odczytane...
Natomiast od kogo dostawałam bezpośrednie propozycje bliskich spotkań? Od nie byle kogo - od kapłana z ważnej świątyni Kryszny, od artysty kathakali, od "jestem prawnikiem"... Straszna szkoda, bo miałam olbrzymią ochotę zobaczyć taki autentyczny całonocny lokalny rytuał. Gdybym tylko miała kogoś, z kim mogłabym tam pojechać, by nie być sama... Tylko pytanie - czy gdybym nie była sama, to otrzymałabym informację, że ten rytuał ma miejsce?

Następnego dnia - z żalem - pojechałam dalej... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz