23 lut 2016

Mielizny wokół Alappuzha, czyli "Wenecja Wschodu"

Wyjeżdżając z Koczinu czułam, że nadszedł czas na odpoczynek od bycia w drodze. Planowałam dojechać do Alappuli (in. Alappey, Alappuzha) zwiedzić mielizny, a potem pojechać na wybrzeże do Warkali, by tam odpocząć choć z 2 dni.

Stało się jednak inaczej. Po wyjściu z dworca zatrzymał się przy mnie na motorze około 50-letni mężczyzna i pokazał mi zdjęcia swojego guesthouse'u tuż przy samych mieliznach. Wyglądało to bardzo zachęcająco, choć cena nieco wyższa niż zakładana w budżecie (500 Rs, czyli 30 zł) - jednak to niewiele za taką chatkę, a teraz wiem jeszcze, że na czyste pokoje w Indiach w cenie poniżej 500 Rs nie ma raczej co liczyć (a kwotę 300-350 Rs płaciłam dotąd z racji pobytu w rejonach mało turystycznych :P). W każdym razie stwierdziłam, że spojrzeć nie zaszkodzi.
Wsiadłam na motor i wyjechaliśmy kilka ładnych kilometrów poza miasto... :)) Droga zamieniła się w dróżkę, a potem w ścieżki, aż w końcu przekraczając liczne kanały i strumyczki dojechaliśmy na miejsce. 
Idyllicznie :) Poczułam, że właśnie wypoczynku w takim miejscu potrzebuję.




Po przyjeździe wyszła dość dziwna sytuacja. Dwa domki zamieszkiwali już młodzi Żydzi z Izraeala i okazało się, że bez pozwolenia zajęli również trzeci domek, w którym ja miałam być zakwaterowana. Właściciel się wściekł, wyrzucił ich z domku :)) a ja nie bardzo wiedziałam jak reagować. Absolutnie nie chciało mi się niczego innego szukać, zwłaszcza, że musiałabym wrócić do miasta. Poza tym tutejszy spokój i sielskie widoki były tak cudowne... Zostałam zatem, choć z tym spokojem to bywało różnie.

Na drzwiach mojego domku była taka oto nalepka :))



Większość czasu spędziłam na hamaku :D Cudownie...


Błogość niestety szybko została przerwana przez Izraelczyków, których przybywało coraz więcej i więcej. Ostatecznie pojawiło się ich 15 (!) osób... I wieczorami robili sobie głośne posiadówy ze śpiewaniem, włączaniem muzyki, ostrym piciem itd.

Aż zaskoczona jestem, że odnosiłam się do tego z takim spokojem. Tylko właściciela, Dilla, było mi szkoda. Miły facet, sporo rozmawialiśmy, bo posługuje się bardzo dobrym angielskim. Kilka razy podczas naszej rozmowy nagle milknął, aż w końcu zapytałam go, co się dzieje. Odparł, że łapie harmonię :) Złe emocje w nim wzbierały, jak widział zachowanie tamtych i musiał wewnętrznie się pozbierać. 

A ich bezczelność była naprawdę niewiarygodna... Już w kilku miejscach, i w Ameryce Południowej i w Azji, spotykałam Izraelczyków, którzy po wyjściu z wojska (jest obowiązkowe dla wszystkich, również dla kobiet) robią sobie roczną objazdówkę po świecie. Wszędzie lgną do siebie niesamowicie i tworzą grupki. I często są tak samo bezczelni, co zresztą potwierdził teraz Dill.

Gdy Dill powiedział im, by wynieśli się z domku przeznaczonego dla mnie, jeden z nich odparł, że nie ma wolnych pokoi i że oni za wszystko zapłacą. Zupełnie jakby wydawało im się, że pieniędzmi załatwią każdą rzecz. Wieczorem było podobnie - "My friend! Gdzie dostaniemy alkohol? Masz alkohol? Dużo ci zapłacimy. Money, money!" Żałosne...
W nosie mieli to, że swoim głośnym zachowaniem przeszkadzają zarówno lokalnym mieszkańcom, jak i pozostałym gościom - w tym mnie i 2 dziewczynom, które przyjechały następnego dnia.
Żeby tego było mało - ponoć w nocy pokłócili się z jakimś lokalsem i wszczęli bójkę, a następnego dnia znowuż o coś się wykłócali.
Ktoś z nich przywiózł też z Goa małego psa, który wszędzie biegał i... srał, po prostu. Zwłaszcza upodobał sobie przestrzeń pod moim hamakiem... A Dillego krew zalewała jak widział, że wpuszczają go też do domku.

Rano, gdy wstałam,  był jako taki spokój, bo prawie wszyscy spali do jakiejś 13... Leżąć w hamaku obserwowałam ptaszyska buszujące po rozlewisku:




Dill to człowiek z dość ciekawym życiorysem. Nie ożenił się nigdy, ale ma córkę (którą "akceptuje", jak to powiedział). Kiedyś zajmował się tworzeniem reklamówek telewizyjnych, sporo mi o nich opowiadał. W ogóle z racji tego, że żyje tu sam, to znalazł sobie we mnie kompana do słuchania... aż nadto tych opowieści było.

I tak pomiędzy głośnymi Izraelczykami a rozgadanym właścicielem minął mój "odpoczynek" :))

W stanie Kerala, w którym znajduje się i Koczin i Alappula, mają bardzo dobre jedzenie. W nadbrzeżnej knajpce dostałam świetną rybę z mnóstwem dodatków:


Dill zabrał mnie też na uroczyste częstowanie sąsiadów (i nie tylko) obiadem kilka domów dalej. Rzecz związana jest z obchodzeniem rocznicy 16 dni od śmierci osoby z rodziny. Gdy Hindus umiera, zazwyczaj jest kremowany, a jego prochy umieszcza się na cmentarzach czy przeznaczonych na to miejscach w świątyniach (ewentualnie rozsypuje np. w świętych rzekach). W ciągu 16 dni odbywają się modły, po czym organizowana jest uroczysta pudźa (modły) w domu zmarłego i poczęstunek. Tutaj wyglądało to tak, że były rozstawione rzędy stołów, na nich szary papier (w ramach obrusu), po czym przed każdym siedzącym gościem kładziono zielony papier w kształcie liścia bananowca (na południu Indii jedzenie podawane jest właśnie na świeżym liściu). 
Następnie podchodziło kilka osób i każda nakładała co innego: ryż, mango w ostrym sosie, dhaal, fasolkę z jakimiś zielonymi warzywami itd. Jedzenie było naprawdę smaczne i wcale niepikantne :)
Przy okazji porozmawiałam z kilkoma domownikami, a jedna z kobiet chciała sprzedać mi magnesy za potrójną cenę...
Miła wizyta :)

W ogóle mielizny to jest bardzo ciekawy teren. Rozciąga się na 75 km od Koczinu na północy po Kolam na południu, tworząc olbrzymią sieć rozlewisk, kanałów, pól ryżowych, rzek, strumyczków, mokradeł... Ludzie żyją nad samą wodą, korzystając z niej niemal we wszystkich sferach życia: piorąc, myjąc się, myjąc garnki czy zwierzęta.






Już sama Alappula poprzecinana jest licznymi kanałami, stąd też bywa nazywana Wenecją Wschodu...


Jest kilka sposobów na zwiedzanie keralskich mielizn. Najbardziej popularną formą są tzw. kettu wallam, czyli łodzie mieszkalne. Mogą one mieć od jednego do czterech-pięciu pokoi:



Zwykle taki rejs trwa dobę, w cenę (6-10 tysięcy rupii za pokój) wliczone jest jedzenie, transport, nocleg. Podobno pływa ich obecnie ponad 2 tysiące, co przyczynia się do znaczenej degradacji środowiska.

Organizowane są również kilkugodzinne wycieczki mniejszymi łódkami (800-1000 Rs za os.). Ale można też zwiedzać mielizny w sposób bardziej lokalny, płacąc jedynie 15 rupii :D Otóż do dalszych miejscowości na mieliznach można z Alappuli dojechać nie tylko autobusem, ale też dopłynąć promem. Z czego oczywiście skorzystałam :)

Ale nie było łatwo... Generalnie miał być to jeden z luźniejszych dni, a okazał się być - jak dotąd - najcięższym.

Plan był następujący: dopłynąć promem do Kottayam, a potem autobusami z przesiadką w Trivandrum dojechać do Kanyakumari.
Wstałam wcześnie, zanim jeszcze jacykolwiek Izraelczycy się pojawili i o 8 odpłynęłam lokalnym promem do centrum Alappuli. O 9.30 miał być prom do Kottayam, więc jeszcze spokojnie mogłam zjeść śniadanie. Ale znalezienie knajpy nie było wcale takie oczywiste... Niedziela! Do tego Walentynki! Do tego jakaś świątynna uroczystość! Wszystko przepełnione... W 2 knajpach czekałam dość długo aż ktokolwiek podejdzie - w końcu zabrałam manatki, kupiłam ciasteczka i wróciłam na przystań. 
Ufff... Okazało się, że odwołali prom do Kottayam o 9.30, bo łódka się zepsuła. Następny o 11.30. Kombinowałam na różne sposoby, żeby popłynąć gdziekolwiek na południe i potem przesiąść się w autobus, ale wszystko inne odpływało dopiero po południu.
Przyszło mi na myśl, żeby olać prom, od razu iść na pociąg i dojechać do Kanyakumari. Niestety - uparłam się jak osioł. Miałam zatem 2,5 h, by w końcu zjeść śniadanie. Obeszłam połowę centrum - albo knajpy pełne albo zamknięte. W końcu wyhaczyłam jakąś restaurację po drugiej stronie rzeki.

Tłumy waliły niewiarygodne. Gdy przypływał jakikolwiek prom, ludzie skakali na niego zanim jeszcze zdołał dobić do brzegu. Średnio widziałam swój skok z dwoma bagażami...



Na szczęście w krytycznym momencie, kiedy albo musiałam skoczyć albo zostałabym wepchnięta do wody, zjawiła się pomocna dłoń! Facet chyba zauważył mój rozpaczliwy wzrok i próbę mocniejszego stania na nabrzeżu (złudnego), sam wskoczył na łódź, wziął ode mnie duży bagaż, wrzucił go do środka i wyciągnął do mnie rękę. Do łodzi miałam jakieś 1,5 m... I tylko skrawek na burcie pomiędzy dwoma innymi facetami, gdzie mogłam położyć stopę.  Uff... Skaczę!
Udało się... :) Wpadłam do środka, szukając kawałka wolnego miejsca - na siedzenia nawet nie liczyłam, więc przeprułam naprzeciwko do wyjścia po drugiej stronie. Stał tam wciśnięty między kratki chroniące silnik a burtę stelaż, który w dobrych czasach był krzesłem. Sprawnie umocowałam na nim duży plecak, na który zaraz siadłam. W samą porę, bo już kilka osób napierało.
Ufff... Uśmiałam się z siebie srodze :P

Łódź się totalnie przepełniała, niektórzy - zupełnie jak w pociągach - częściowo siedzieli na zewnątrz. Po kilkunastu minutach zawiadowca łodzi zaczął krzyczeć na pasażerów. Znaczna część z nich po tej awanturze po prostu się wyniosła, zwalniając miejsca na siedziskach! Grzecznie i strachliwie zapytałam pana, czy mogę siedzieć tu, gdzie siedzę. Uśmiechnął się i odparł, że jak najbardziej.
Okazało się, że te napierające tłumy myślały, że jest to statek wycieczkowy, którym mogą zrobić sobie wycieczkę dookoła mielizn. Stąd też takie napieranie na jakiekolwiek łodzie, które przybijały do przystani, w tym na lokalne promy...

W miarę jak później ludzie wysiadali zrobiło się jeszcze luźniej, też mogłam się przesiąść na siedzisko, ale tutaj tak naprawdę miałam znacznie lepsze i szersze widoki. Choć przypłaciłam to 3-godzinną jazdą tuż przy hałasującym silniku, który słyszałam przez kolejne 2 godziny po dopłynięciu do Kottayam... A w zasadzie do kilku domów 10 km przed miejscowością, bo dalej statek już nie dopływał - chyba kanał zarósł.

Była to dość relaksująca wycieczka, spokojna, z obserwowaniem lokalnej przyrody i ludzi mieszkających w odległych zakątkach mielizn. W sumie to niezłe takie życie... Święty spokój od wszystkich i wszystkiego.











Po dopłynięciu podzieliłam motorikszę na dworzec autobusowy z parką - Greczynką i Szwedem, szybki obiad i wyczekiwanie na autobus. W międzyczasie jakoś kiepsko się poczułam...
Jak teraz zajechał autobus do Trivandrum, to wszyscy się na niego rzucili... Takie przepychanie musi chyba boleć, bo to we wzajemne siłowanie się przemienia. Z moim bagażem nie miałam szans. Ale wtedy znalazła się kolejna pomocna dłoń! Jakiś młody chłopak wsiadł do autobusu, zabrał mój duży plecak i nawet przetransportował go na przód obok kierowcy, gdzie było dla niego miejsce. Wdzięczność moja końca nie miała :) I zrobił to zupełnie bezinteresownie, bez kontekstów, bez próśb o selfie - ot tak, po prostu.
Pierwsze dwie godziny (w tym godzina wyjazdu z miasta z powodu remontów dróg) przyszło mi stać. Masakra... Czułam się fatalnie, byłam odwodniona, a woda w butelce się kończyła, chwilami czułam, że po prostu osłabnę i zemdleję. No, taka kiepska forma akurat mnie napadła. 
W końcu na jakimś dworcu zwolniło się kilka miejsc i kobietka, która stała wcześniej obok, wcisnęła mnie na siedzenie pod okno. Fantastycznie...
Naprawdę tego dnia takie małe gesty i niezobowiązująca drobna pomoc były na wagę złota.

Dalsza droga, czyli kolejne 4 godziny upłynęły w korkach albo szarżowaniu na drodze, aż w końcu, późnym wieczorem, ok. 20.30, dotarłam do Trivandrum. Już wcześniej zdecydowałam, że daruję sobie dojazd do Kanyakumari, który był moim celem na ten dzień.

Jeszcze tylko poszukać zakwaterowania... Okazało się to być znacznie cięższe niż można było przypuszczać. Po półtorej godziny, gdy to zaszłam do około 20-25 noclegowni różnego standardu, gdzie albo zaraz od wejścia słyszałam "full" albo cena była 3-6 krotnie wyższa niż dotąd płaciłam, jakiś recepcjonista powiedział mi, że hotele niekoniecznie są "full", ale że nie przyjmują obcokrajowców, bo trzeba ich zarejestrować na policji - a ci tego robić nie chcą (może są lenie, a może nie chcą zdradzać, ile osób przyjmują - nie wiem).
W trakcie szukania noclegu wypiłam prawie 2 litry wody, która to od razu wychodziła przez skórę, więc marzyłam o prysznicu. W końcu zakwaterowałam się w hotelu, gdzie chłopak obiecał mi niewielką zniżkę. I tak za takie pieniądze spodziewałam się niemal luksusów, a tutaj: niespodzianka. Na dzień dobry trzasnęłam dwa karaluchy, ale jeden przemieścił się w pokoju bez swoich odnóży, więc go dobiłam. Wkrótce otoczyła go chmara kilkudziesięciu malutkich beżowych robaczków, więc (z niemałym obrzydzeniem) wzięłam całość w papier i wrzuciłam do (kucanej) toalety. A w łazience kolejna niespodzianka. Drugi karaluch też tutaj dotarł i zaległ, więc oblazły go z kolei mrówki - podzielił los kolegi w kiblu.
W pokoju było mega duszno, ale bałam się otworzyć balkon, by grasujące na nim szczury nie wlazły mi do pokoju.
Kolejnym problemem były robaki w łóżku.... Buuu!

Ale dało się przetrwać do rana. A rano: nowy dzień - nowe siły! I nowe przygody :P

P.S. Kerala jest stanem na każdym niemal kroku podkreślającym, że jest rządzony przez partię komunistyczną (i to od 1957 r.). Szczyci się także tym, że ma najbardziej sprawiedliwy podział gruntów wśród kast, dochód jest wyższy od średniej krajowej, dłuższa jest przewidywana długość życia, podobnie jak i wyższy jest wskaźnik piśmienności. Jedynie potencjalni inwestorzy omijają Keralę raczej szerokim łukiem, nie chcąc wchodzić w kontakty z mocno upolitycznioną siłą roboczą.




1 komentarz:

  1. Nie wiadomo co gorsze w hotelu: robactwo, czy młodzi Izraelici.:) Tym ostatnim "wybaczaj", mają zepsute dusze, z jednej strony państwo dało im karabiny i nakaz nadużywania władzy nad innymi (nadludzie?) a z drugiej strony sikają od tego we własne łóżka (ludzie?)I jak wreszcie ruszają w świat to są już "inni inaczej", co niestety widać, słychać i czuć.

    OdpowiedzUsuń