18 lut 2016

Ooty - górski kurort w Górach Niebieskich

Jak dotąd temperatury w ciągu dnia dochodziły do około 38 stopni, a w nocy nie schodziły poniżej 25 stopni. Słońca aż w nadmiarze :)
Postanowiłam zatem pojechać w Ghaty, czyli pasmo górskie w południowych Indiach, najwyższe na południe od Himalajów.

Droga z Majsur do Ooty, bodaj najbardziej popularnego kurortu górskiego, prowadzi przez park narodowy Bandipur i rezerwat przyrody Mudumala. Dość malownicza trasa. Na obszarach chronionych można było dojrzeć małpy oraz rogatą i nierogatą zwierzynę:





Dojazd autobusem z Majsur wynosi około 5 godzin i, prócz widoków, nie należy do najprzyjemniejszych, bo co rusz są progi zwalniające, które niekoniecznie spełniają swoją rolę... A jeśli już kierowca zwalnia, to po przejechaniu przez próg przednimi kołami, dodaje gazu, więc ci, co siedzą na końcu (jak np. autorka niniejszego wpisu) podskakują na kilka - kilkanaście centymetrów w górę... Co ciekawe, część drogi wyłożona jest kostką brukową.

Im wyżej się wspinamy, tym widoki piękniejsze, zwłaszcza, gdy pojawiają się wzgórza obrośnięte plantacjami herbaty:



Wówczas warto wystawić głowę za okno, by powdychać powietrze przepełnione zapachem ziół (i spalin) :)

Samo Ooty (a w zasadzie Udagamandalam; Oooty to skrót od angielskiej nazwy Ootacamund), położone na wysokości 2240 m n.p.m., jest słynnym kurortem górskim, ale indyjskie wydanie kurortu znacznie odbiega od np. naszego Zakopanego...




Miejsce popularne jest zwłaszcza wśród nowożeńców, którzy przyjeżdżają tu w czasie swojego miesiąca miodowego - podobną funkcję spełnia Dalat w Wietnamie, liczyłam więc, że przynajmniej na coś takiego się natknę. Niestety. Smród, brud i indyjski chaos :)

Miasto znajduje się w górach Nilgiri - Górach Niebieskich i zostało jako takie odkryte przez Brytyjczyków w XIX w., po czym stało się schronieniem od gorąca indyjskich nizin. Szybko zauważono też rolniczy potencjał regionu, wyparto lokalne plemię Todów i rozpoczęto uprawę herbaty, ziemniaków, owoców, konopii itp. na szeroką skalę.

Jeśli chodzi o klimat - faktycznie, w lutym potrafi być zimno... W dzień jeszcze jest w porządku, w mieście temperatura wynosi ok. 20-23 stopni, ale w nocy schodzi do ok. 10, więc jest generalnie zimno...

Ciepłej wody w hotelu brak. Ale! :) Można sobie zamówić rano do pokoju dostawę gorącej wody w wiadrze :D


By jeszcze bardziej uwidocznić swój masochizm (prócz przyjazdu w tak zimny rejon), zapisałam się na wycieczkę zorganizowaną... Nie znoszę takich wycieczek (chyba, że to ja jestem pilotem/przewodnikiem :P), a zdecydowałam się z czystej ciekawości (i pewnie też z racji zboczenia zawodowego), jak taka wycieczka w Indiach może wyglądać. Wątpliwości miałam duże, bo moje doświadczenie z azjatyckimi wycieczkami tego typu nie są dobre, wręcz przeciwnie - tym bardziej przekonana byłam, że dzień uznam za stracony i będę pod jego koniec po prostu wściekła.

Rano tuż przed 9.00, pełna złych przeczuć, zjawiłam się w agencji turystycznej. Wyjazd miał być pomiędzy 9.00 a 9.15, ale byłam przygotowana na długie czekanie. W międzyczasie obserwowałam śmietnik po drugiej stronie drogi i zastanawiałam się, jak pyszne i treściwe musi być mleko krowy, która żywi się odpadkami...


Bus przyjechał o godz. 10.05 i po 200 metrach kierowca-przewodnik zatrzymał pojazd, zgasił silnik i bez słowa wyszedł, by pogadać i załatwić jakiś swój biznes przy dworcu autobusowym.

Po 10 minutach kierowca wrócił i zajechaliśmy na pierwszy przystanek: jezioro. Jak się chłopak odezwał, to myślałam, że wybuchnę śmiechem :)) W ogóle to okazało się, że wycieczka była dla indyjskich turystów :) Obcokrajowców (prócz mnie) brak. 
Nie wiem, w jakim języku chłopak mówił, być może było to hindu, być może malayam albo inny lokalny dialekt, ale dało się w tym rozróżnić kilka słów po angielsku, więc przynajmniej wiedziałam, o której godzinie zbiórka. Później zazwyczaj przy każdym punkcie kierowca mówił mi parę zdań po angielsku.

Żeby dostać się do brzegu z pomostami dla łódek, trzeba zapłacić. Niedużo - 10 Rs (60 groszy). Bardzo komercyjne miejsce ze stoiskami z jedzeniem, pamiątkmi, ciuchami itp. Nawet Dom Strachu tu jest:



Po drugiej stronie drogi znajduje się Thread Garden, który ma dość wybujałe wyobrażenie o swojej kolekcji. Zorganizowano tu ogród ze sztucznymi kwiatami zrobionymi z tekturki obleczonej nitką. Ponoć przez 12 lat szkoliło się w tym celu 50 artystów... Opisy dookoła mówią o tym, jakiż to artyzm jest tu uwidczniony, wspaniały cud, którego nie doświadczy się nigdzie na świecie, zgłoszony zresztą do Księgi Guinessa.



Kolejnym przystankiem był punkt widokowy Valley View, jednak mało przejrzyste powietrze nie ukazywało jakichś spektakularnych widoków. 


Tutaj zagadało do mnie dwóch mężczyzn z Kalkuty, którzy też byli na tej wycieczce. Jeden z nich wprost nie potrafił zrozumieć, jak ja - młoda, biała, samotna kobieta - mogę tak podróżować! Sama! Bez żadnego towarzystwa, choćby koleżanki! Nie ma z kim porozmawiać! Sama nocuję! (To akurat powtórzył chyba z 4 razy podczas rozmowy - nie wiem czy przypadkiem, czy to akurat było takie szokujące czy chciał na mnie wymusić jakieś zwierzenie, że wcale sama nie nocuję...). To nie było zdziwienie z jego strony. To było autentyczne oburzenie! Zbulwersowanie! Jak tak można?! To wysoce niewłaściwe!...
W końcu odparłam, że wkrótce dołączy do mnie mąż i będziemy razem jeździć. Na co on - dlaczego na niego nie poczekałam?! Hm... trochę wybił mi argument z ręki... :P No, przecież to moje wakacje...
(Mąż w ogóle często pojawia się w moich rozmowach z tubylcami - w zależności od sytuacji albo akurat do niego jadę albo on ma do mnie wkrótce dołączyć. Dlaczego? Bo kobieta w moim wieku :)) według tutejszych standardów (zresztą według niektórych standardów w Polsce też :P) powinna być już dawno zamężna, a jeśli nie jest, to coś jest z nią nie tak... Poza tym mąż ostudza zapał większości amantów, którzy chcieliby znacznie więcej niż mogą. 
Już w samolocie lecącym do Mumbaju, chłopak siedzący obok był w ciężkim szoku, jak dowiedział się, że lecę sama i ciągle niedowierzająco dopytywał, czy aby na pewno nie mam tu kogoś "kto by się mną zaopiekował" (bez podtekstów).
No więc męża mam, a żeby nie było, żem wyrodna żona i go w kraju zostawiłam, to właśnie wkrótce mamy się spotkać. Dzieci jeszcze się nie dorobiłam, bo wyrodna matka to chyba gorsza rzecz niż wyrodna żona...)

Wracając do mężczyzn z Kalkuty. Drugi z nich był bardziej wyrozumiały i pytał o różne rzeczy z ciekawości, choć nie szokowało go to tak bardzo jak jego kolegę.

Dalszym punktem wycieczki była plantacja herbaty z degustacją, możliwością zrobienia zakupów i zdjęć:


Zarówno tutaj, jak i podczas całej wycieczki ciekawie było obserwować zachowanie indyjskich turystów. Np. jak sobie robią zdjęcia :) (w tym przebierając się za zbieraczy liści herbaty, choć akurat przebieranie się jest chyba czasem standardem i u nas?):


Lamb's Rock i Dolphine's Nose (słynne skały i punkty widokowe) wyglądały tak:



Mgła pokrywała wszystko, czasem odsłaniając skrawki najbliższych kilkunastu metrów, ewentualnie najbliższego wzgórza:


Nie zniechęcało to jednak lokalnych fotografów, by proponować turystom zrobienie foty na tle mleka i drukować im je na posiadanym sprzęcie:


Sporo atrakcji wywołały małpy, próbujące zakraść się do busa:



Wjechaliśmy - tak, wjechaliśmy - także na najwyższy okoliczny szczyt, tj. Doddabetta Peak, 2623 m n.p.m. Droga na górę fatalna, a na samym szczycie jest wieża widokowa:


...i kilka punktów, gdzie można zrobić zdjęcia przy niezbyt przejrzystym (o tym czasie, bo to nie sezon na góry) powietrzu:


Zimno...

Ostatni punkt programu - Ogród Botaniczny, założony przez Brytyjczyków w połowie XIX w. Ciekawe miejsce, przyznaję, zarówno ze względu na jego projekt, jak i miejsce spotkań młodzieży i rodzinnych pikników:





Uwagę przyciągała grupa studentów z politechniki, która tańczyła i świetnie się bawiła, śpiewając, krzycząc itp. Ale było to sympatyczne :) (nie żadne pijackie wybryki...)


Oczywiście nie omieszkali wyłonić mnie z tłumu, acz niechętna byłam, by do nich dołączyć. Co najwyżej zgodziłam się na selfie :P


Jeśli chodzi o punktualność naszych turystów, to było fatalnie... Z 20 minut robiła się prawie godzina, a godzina przeznaczona na Ogród rozciągnęła się do ponad półtorej godziny (ja, rzecz jasna, grzecznie byłam zawsze na czas :P).

Wycieczka koniec końców okazała się być całkiem ciekawym doświadczniem - niekoniecznie ze względu na zwiedzane miejsca, ale bardziej z powodu możliwości bliskiej obserwacji indyjskich turystów i jak takie wycieczki wyglądają. Dobrze też, że nie oczekiwałam wiele, bo dzięki temu zakończyłam wycieczkę w dobrym humorze ;)

Jeśli chodzi o jej koszt - są to śmieszne pieniądze... Za transport 150 Rs (8 zł; choć ci z Kalkuty płacili chyba 200 Rs/os), 30 Rs za przewodnika (1,80 zł...), większość wstępów 5-20 Rs (0,30-1,20 zł; najdroższy był wstęp do Ogrodu Botanicznego: 50 Rs + foto 30 Rs).

Do Ooty przyjechałam w zasadzie po to, żeby zjechać stąd kolejką górską Nilgiri. Z kupnem biletu były niezłe szopki...

Najbardziej popularną trasą wśród turystów jest zjazd z Ooty tylko do Coonoor, ale przeczytałam, że to właśnie dalsza część, do Mattupallayam, jest najbardziej zachwycająca. Zresztą - było mi to po drodze.

Bilety na pierwszą klasę kosztują 150 Rs (8 zł), na drugą 25 Rs (1,50 zł). Stwierdziłam, że na tak wyjątkową trasę pozwolę sobie na odrobinę luksusu :) Pierwsza klasa!

Bilety na kolejkę sprzedają dopiero na ok. 2 godziny przed jej odjazdem, ale na dworcu już 3 godziny wcześniej na kolejkę do Mattupalayam (do Coonoor jest chyba ich 5 dziennie, a tu tylko jedna) biletów na pierwszą klasę już nie było... Jakim cudem? Podobno rezerwacja jednak była, ale tylko online. Czemu nie powiedzieli o tym na stacji wcześniej? Nie wiem. Było dostępnych tylko 20 biletów na drugą klasę, ale na tę pulę też już nie mogłam się załapać, bo lokalny nauczyciel miał dużą grupę uczniów i zagarniał wszystko, co zostało. Byłam wściekła, więc ostatecznie wzięłam bilet na pierwszą klasę do Connoor na najbliższy pociąg. Poszłam na peron, ale trybiki mi szybko  w mózgu chodziły, więc wróciłam pod kasę, bo biali turyści - parka z Niemiec - stali jeszcze przed nauczycielem, więc nieco bezczelnie poprosiłam, by i mnie bilet zakupili.
Próbowałam sprzedać mój bilet do Connor, ale nie było chętnych, a zwrócić się nie opłacało. Ale gdy okazało się, że na pierwszą klasę biletów nie ma wcale, wykombinowałam, że dojadę do Connor pierwszą klasą, a tam postaram się zakupić bilet na klasę drugę na dalszą część.
Uff....

Miejsce miałam super! Na samym końcu kolejki, przy oknie:



Wąskotorowa Górska Kolej Nilgiri (Nilgiri Mountain Railway) powstała na przełomie XIX i XX w. z zastosowaniem szwajcarskiego systemu zębatego. Trasa: Ooty - Mettupalayam: 46 km długości, 16 tuneli, 11 stacji, 19 mostów (wg Wikipedii 250 mostów, w tym pewnie takie małe kładki), ponad 1900 m w pionie i 4,5 godziny drogi :)
Widoki niezłe, ale najlepsze miało być za Conoor. Tutaj wysiadłam, poszłam na obiad, a po powrocie ustawiłam się w kolejkę oczekującą na otwarcie kasy (tu też był limit biletów). Nie było wcale takie pewne, że bilet otrzymam, bo znowu pojawił się nauczyciel ze swoją grupą, która nie otrzymała wystarczającej ilości biletów w Ooty...

Udało się! Szybki zakup, wskok do pociągu i miejscówka przy oknie. Tym razem pierwszy wagon, więc niestety ogromny hałas i często buhająca para z lokomotywy:


Generalnie stwierdziłam, że ta pierwsza klasa nie jest aż taka super - grunt to mieć po prostu miejsce przy oknie. Widoki faktycznie były zachwycające, a pociąg przemierzał liczne tunele i mosty, staczając się pomału na dół:






Spotkani Niemcy pokonywali tą samą trasę, co ja, tzn. z Mettupallayam pociągiem do Coimbatore i potem nocnym do Koczin.

(Przejściowy plan zakładał dojazd do Munnar, gdzie jest najwyższy szczyt Ghatów, czyli najwyższa góra Indii na południe od Himalajów - Ana Mundi (2695 m n.p.m.). Sam szczyt jest jednakże niedostępny dla turystów, którzy mogą dojść 2 km w jego pobliże - czasem wydawane są pozwolenia wejścia na szczyt przez leśników, ale podobno nie w styczniu i lutym, bo jakieś zwierzęta mają tam swoje gody czy coś podobnego. Poza tym powietrze niezbyt przejrzyste, bo to nie sezon, no i zimno... Więc ruszyłam na wybrzeże.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz