23 kwi 2012

Yala National Park

08.04.
Gdzieś tam w Polsce rodzina zbiera się do uroczystego śniadania, wcina jajka, kiełbasy, szynki... A my zapychamy się ryżem, pakujemy do tuk-tuka i wyruszamy na wyprawę do Parku Narodowego powalczyć trochę z tutejszym zwierzem.


Po srilankańskich parkach narodowych urządzane są safari, czyli przejażdżki dżipem, z którego to można obserwować wielkiego zwierza. Niestety taka zabawa dla obcokrajowca kosztuje niemało - bo trzeba opłacić dżipa, kierowcę, wstępy do parku, podatki, opłaty klimatyczne itd itp... Więc zdecydowaliśmy się na tańszego tuk-tuka i dojechaliśmy tylko do głównego wejścia parku. A choć słonia, leoparda czy innego takiego nie udało nam się wypatrzyć, to jednak po drodze coś tam dało się dojrzeć.




Po drodze zostaliśmy też zaatakowani przez watahę dzików... Chińczyk o mało co nie dostał zawału serca. A ja miałam ubaw! :P


Potem z Kataragamy chcieliśmy przedostać się do Happutale. Niestety bezpośredni autobus zepsuł się zanim jeszcze zdążył ruszyć, więc znowuż dotarliśmy tam dopiero po kilku przesiadkach. W ogóle to standardem stało się pół dnia zwiedzania i pół dnia w autobusie...

No i rzecz kolejna - przez teren górski jedzie się kilka-kilkanaście razy dłużej. Drogi są wąziutkie, na jeden samochód/autobus, tuż nad przepaściami. Normalką stało się stwierdzenie: "Jeszcze 11 km? A to można spokojnie dłuższą drzemkę sobie uciąć, bo pojedziemy jakieś 1,5 godziny..." 
Ale za to jakie widoki! Niestety wkrótce rozpadało się, więc fotek też nie bardzo jak było robić. Ale traska śliczna.
A i ludzie mili. Od tubylców dostaliśmy jedno mango. Było niedojrzałe, w związku z czym kosmicznie kwaśne... Ja spasowałam, ale King twardo wcinał. Jednak Azjaci to mają odporne kubki smakowe.

Gdy dotarliśmy do Happutale, to deszcz szalał niesamowicie. King nie bardzo był przygotowany na zmianę temperatury i zamarzał, więc poubierał się w co tam tylko miał możliwość - i zakupił parasol. Stwierdził, że wygląda jak auntie - cioteczka...


Miejsce noclegowe miałam upatrzone z przewodnika. Faktycznie niezłe warunki, mili ludzie, ale przez to, że to tak popularne miejsce dla obcokrajowców, to przyszło nam przepłacić... Rachunek był też pewnie zawyżony z tego powodu, że King ponownie pokazał swoją bezczelność w wykłócaniu się o posiłek i ogólnie w podejściu do gospodarza. Wstyd mi było, zresztą nie omieszkałam mu o tym wspomnieć...

Wieczorem poszliśmy jeszcze na krótki spacer, a potem poczułam, że moje przeziębienie na dobre się u mnie zadomowiło, więc z lekkawą gorączką ległam do łóżka...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz