2 kwi 2012

Sri Pada - Adam's Peak

Na (poniekąd) pielgrzymkę pojechało nas 10 osób: Kumari – jedna z moich studentek (w moim wieku, swoją drogą), jej kuzynka z mężem (oboje mieszkają obecnie w Szwecji, mąż – Mikael jest Szwedem), wujek Kumari, jej kolejna kuzynka, dwoje sąsiadów z dwojgiem nastolatków i ja.

W czwartek rano dotarłam na przedmieścia Colombo do domu Kumari. Żeby tego dokonać musiałam dwukrotnie przesiąść się do innego autobusu, wysiadając oczywiście wcześniej na właściwym przystanku – całość zajęła mi prawie dwie godziny. Początkowo myślałam, że będzie to trudniejsze niż wspinanie się na szczyt… Ale nie było tak źle – w końcu nie od dziś radzę sobie w różnych sytuacjach :P


Wyruszyliśmy (vanem) z dwugodzinnym opóźnieniem – zapomniałam, że Srilankanie mają nieco inne poczucie czasu. Najpierw zajechaliśmy do kilku świątyń, by modlić się do bogów o szczęśliwe  dotarcie do naszego celu i o szczęśliwy powrót. Z racji tego, że kuzynka Kumari była kiedyś oficerem w armii i w hierarchii wojskowej dotarła tak daleko, jak tylko kobieta jest w stanie tu dotrzeć, to podczas naszej wyprawy armia ciągle się gdzieś przewijała. Pierwsza świątynia była na przykład na terenie kampusu wojskowego, gdzie dawni rebelianci z Tamilskich Tygrysów odbywali swego rodzaju resocjalizację. 

Potem zaczęliśmy wić się po górskich drogach – cudnie :) Gdzieś tam w jednym z zapomnianych zakątków świata oczekiwał nas kolejny żołnierz, który wskazał nam miejsce w rzece, gdzie możemy się wykąpać. Dobrze było schłodzić się nieco, a i wartki nurt wody obijającej się o kamienie był o niebo lepszy od jacuzzi :P



Następnie zajechaliśmy do kolejnego kampusu wojskowego, gdzie przywitano nas lunchem. Tutaj też przebraliśmy się w białe ciuchy czy też tylko białe koszule, przepakowaliśmy nieco plecaki i wieczorem ruszyliśmy dalej. Dołączyło do nas troje młodych żołnierzy. Śmiałam się, że ludzie z LC na tyle bali się o moje bezpieczeństwo, że zorganizowali mi obstawę z armii… Chłopaki fajne w każdym razie, dość się zaprzyjaźniliśmy :)  

Tutaj fotka z wyzszymi stopniem oficerami, ktorzy przyjeli nas w kampusie:




Potem znowuż zatrzymaliśmy się w świątyni, już całkiem niedaleko miejsca startowego, gdzie uczestniczyliśmy w wieczornej pooja, czyli ceremonii na cześć Buddy i tutejszego lokalnego bóstwa – Samana, który zamieszkuje szczyt Sri Pada. W świątyni ofiarowaliśmy również owoce, które po ceremonii zazwyczaj rozdawane są ludziom jako jałmużna; ale że byliśmy tam dość późno i w zasadzie nie było nikogo w pobliżu, to sami je potem zajadaliśmy. Mniami!

Wędrówkę rozpoczęliśmy o godzinie 23.00. 

Ze szczytem Sri Pada związane jest wiele legend. Najpopularniejsza to ta, że na prośbę boga Samana Budda zostawił swój ślad właśnie na tym szczycie. Muzułmanie natomiast twierdzą, że ślad ten należy do Allaha, wyznawcy hinduizmu – że do Shiwy. Chrześcijanie z kolei twierdzą, że jest to ślad pozostawiony przez Adama, pierwszego człowieka na ziemi, który po wygnaniu z raju, musiał stać na jednej nodze, by odkupić swoje grzechy. Stąd też nazwa – Szczyt Adama (Adam’s Peak). Miejsce to jest jednak jednym z trzech najważniejszych świętych miejsc dla buddystów na Sri Lance.

Cała droga na szczyt była oświetlona. Wzdłuż drogi stały budki z jedzeniem, napojami, pamiątkami, ciepłymi ciuchami oraz różnymi specyfikami, które mogły się przydać po drodze np. lekarstwa na przeziębienie czy też maści przeciwko komarom i pijawkom.

Co do temperatury – początkowo, gdy padało dość mocno, nawet mnie było zimno. Jedyny mój komentarz do pogody: „Welcome to Poland”… Gdy przestało padać, to temperatura na moje wynosiła ok. 15 stopni, czyli dość ciepło, zwłaszcza, gdy szło się pod górę. Niestety dla Sri Lankan ta temperatura była dość ciężka do zniesienia. Poubierani w kurtki zimowe, czapki i rękawiczki zszokowani spoglądali na Mikaela i na mnie w t-shirtach z krótkimi rękawkami…

Osoby, które wspinają się na szczyt po raz pierwszy zobowiązane są wykonać szereg czynności. Najpierw czekała nas kąpiel w rzece, która ma swoje źródła tuż przy szczycie. Było jednak na tyle zimno, że ekipa uznała, iż umycie rąk i twarzy będzie wystarczające. Potem musieliśmy zawiązać monetę w zwitek materiału i przewiązać tym materiałem przegub ręki.


 
W kolejnym miejscu nawinęliśmy nitkę na igłę i przybiliśmy ją do małych woreczków wypełnionych bodajże ziołami. Pozostałą część nitki z kłębka (kłęba raczej, bo jego długość to jakiś 1 km czy coś) ciągnęliśmy ze sobą na boku drogi, co miało symbolizować dotarcie do celu, osiągnięcie sukcesu. Poniżej zdjęcie z dnia następnego:




Ja byłam w trekach, ale kilka osób było w japonkach i co rusz do kogoś przyklejała się pijawka. Jako dobrze wyposażony przewodnik (a co! :P) rozdawałam plastry, bo krew lała się dość mocno i służyłam sprayem przeciwko komarom i kleszczom, który okazał się być także przydatny przeciwko pijawkom. 

Nie wiem dokładnie ile podejścia było od podnóża góry na szczyt, ale dość sporo mimo wszystko. Na górę prowadzi ponad 5,5 tysiąca schodów, więc trasa jest dość wyczerpująca, zwłaszcza dla Sri Lankan, którzy po górach nie chodzą (mimo że mają ku temu świetne warunki). Jedna z dziewczyn miała kosmiczne problemy, żeby dotrzeć  na szczyt. Ostatnie dwie godziny prowadziłam ją za rękę i mobilizowałam do wspinaczki, opowiadając przy tym jakieś pierdoły, byle tylko nie myślała o tym, ile jeszcze przed nią drogi…

Na szczyt dotarliśmy około godz. 3.30. Krótka drzemka i potem wyszliśmy obserwować świt słońca. Ludzi – cała masa, w tym też obcokrajowcy. Niestety jak zwykle moje zdjęcia nie są w stanie oddać tego widoku, a szkoda, bo zapierał dech:



Potem była poranna pooja. My z racji wtyk u chłopaków z armii, którzy znają się z mnichami z tutejszej świątyni – siedzieliśmy najbliżej najświętszego miejsca.

Ma tutaj miejsce jeden z fenomenów, który nie do końca jest wyjaśniony przez naukowców. Otóż kształt góry przypomina stożek, ale jest on nierówny z wieloma uskokami itd., natomiast po wschodzie słońca, cień jaki daje góra jest trójkątem równoramiennym. Buddyści wyjaśniają to zjawisko tym, że nie jest to w zasadzie cień góry, lecz fizyczne przedstawienie świętego trójkątnego klejnotu Buddy (który można odnieść do katolickiej Trójcy Świętej). (Chcialam tu wrzucic fotke, ale nie wrzucilam jej na pendriva... :/)

Zejście było nieco szybsze, ale ludzie mieli duże problemy, bo nagle ich nogi zamieniły się w galaretki… Ja – szczerze mówiąc – byłam w lepszej formie, niż się spodziewałam. Jedyne co, to śpiąca się czułam, ale raczej bez większego zmęczenia fizycznego.

Po zejściu na dół oczekiwał nas lunch u mnichów przywieziony przez żołnierzy z armii. Potem załadowaliśmy się do vana, zajechaliśmy ponownie do świątyni, by podziękować za szczęśliwe dotarcie na szczyt i powrót, następnie do kampusu wojskowego na herbatę i spakowanie pozostawionych tam rzeczy. I do Colombo.

Wyprawa generalnie – super :) Przede wszystkim dlatego, że miałam okazję zobaczyć, jakie buddyści mają podejście do swoich świętych miejsc i w jaki sposób je czczą. Do tego cała masa znaczeń i symboli – żeby je wszystkie opisać musiałabym pewnie z dwie noce nad tym spędzić. Mimo wszystko fuksnęło mi się z tą pielgrzymką.

A następnego dnia lekko odczuwałam łydki, ale pozostali ponoć w ogóle chodzić nie mogli :P

Zdjęć mam dość sporo, choć różnej jakości. Może jutro da radę je wrzucić na picassę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz