31 gru 2016

Fabryka rumu w Arucas, Puerto de las Nieves, biwak w Tamadaba NP

28-30.11.2016

Po wylądowaniu na Gran Canarii swoje pierwsze kroki skierowałam do łazienki, co by zrzucić z siebie niepotrzebne już ciuchy. Kraków pożegnał mnie minusowymi temperaturami, więc wylatywałam zaopatrzona w długą bieliznę termiczną, polar, kurtkę, czapkę, rękawiczki itp. Gran Canaria powitała mnie natomiast cudnym słoneczkiem i temperaturą około 22 stopni :D Niebo było zachmurzone, ale temperatura - w porównaniu z krakowską - super przyjemna :)

Autobusem dotarłam na dworzec autobusowy San Telmo (nr 60, 2,30 euro, 25 min). Po drodze do hostelu odwiedziłam też informację turystyczną na Calle Mayor de Triana, gdzie można zaopatrzyć się we wszelakie mapy i foldery - pod tym względem Gran Canaria naprawdę się spisała, bo bezpłatnych materiałów z info odnośnie miast, dróg, tras trekkingowych itp. jest całe mnóstwo.

Mój hostel położony był w najciekawszej chyba dzielnicy, La Vequeta, niedaleko placu Santo Domingo (Eco Hostel, 12 euro, rezerwacja przez booking.com). (Opis Las Palmas i miejsc turystycznych - we wcześniejszym wpisie.)

Jeszcze zanim przyleciałam na Gran Canarię, wrzuciłam posta w grupie tejże Wyspy na portalu Couchsurfing (społeczność internetowa, gdzie ludzie oferują swoją kanapę za darmo, ale rzecz jest generalnie bardziej o wymianie doświadczenia, kultury itd., można tu też spotkać innych podróżników, którzy będą odwiedzać dane miejsce w tym samym czasie). Dość szybko napisała do mnie Leslie, która pochodzi z Alicante, mieszka w Santa Cruz na Teneryfie i właśnie też zamierzała odwiedzić Gran Canarię. Nasze plany były bardzo podobne - kemping w górach, trekkingi, snorkeling. Do tego Leslie przypływała promem ze swoim samochodem - idealnie!

Umówiłyśmy się następnego dnia rano przed Cabildo - jednostką administracyjną, gdzie uzyskałyśmy pozwolenie na biwakowanie w publicznych strefach w górach (odnośnie otrzymania tego permitu - czytaj w poprzednim wpisie). 

Leslie pojawiła się z dwoma chłopakami, których spotkała w swoim hostelu, z Alexem z Finlandii i Stefano z Rumunii, którzy spędzili ten pierwszy dzień z nami.

Po uzyskaniu pozwoleń ruszyliśmy w trasę do Arucas. Najpierw wjechaliśmy na punkt widokowy Montana de Arucas, skąd roztacza się widok na okolicę.




Następnie zjechaliśmy do centrum. W planach mieliśmy odwiedzenie neogotyckiej katedry San Juan z początku XX w., ale niestety pojawił się olbrzymi problem z zaparkowaniem... więc zrezygnowaliśmy z katedry i pojechaliśmy do Fabryki Rumu Arehucas (Destilerias Arehucas) :D

Bezpłatna wycieczka z przewodnikiem obejmowała krótkie oprowadzenie po pomieszczeniach z beczułkami wypełnionymi samymi dobrociami...





(swoje trunki przechowują tu także gwiazdy muzyki, jak np. Tina Turner czy Julio Iglesias)


...po halach produkcyjnych...




... a na końcu w dużym namiocie odbywała się degustacja i możliwe były zakupy. Degustacja...: dwa podłużne stoły wypełnione kilkunastoma butelkami najróżniejszych rodzajów rumu, likierów, wódki i innych przeróżnych alkoholi. Próbować można było bez ograniczeń :P Tak, za darmo. My z Leslie po degustacji ruszyłyśmy na małe zakupy, ale Alex i Stefano utknęli....





Najpopularniejszym alkoholem na Wyspach Kanaryjskich jest chyba ron miel, czyli miodowy rum. Faktycznie, dobra rzecz. Tutaj połasiliśmy się jednak na Bienmesabe, alkohol przypominający smakiem oryginalne bienmesabe, czyli migdałową słodką pastę kanaryjską. Genialna rzecz :) Ceny w sklepiku przy fabryce były oczywiście znacznie niższe niż w normalnym sklepie - za jedną półlitrową butelkę Bienmesabe zapłaciłam 3,5 euro (na lotnisku: 6 euro).

W bardzo wstępnych planach chciałam również zobaczyć tego dnia miejscowości Firgas i Moya, ale czas nas trochę gonił, więc pojechaliśmy dalej do Cenobio de Valeron w pobliżu Santa Maria de Guia.
Cała wyspa usiana jest jaskiniami, w których niegdyś mieszkali Guancze (część z tych jaskiń została przysposobiona do zamieszkania we współczesnych czasach, o czym będzie też nieco później). Cenobio de Valeron (wstęp 3 euro) to miejsce ważne z punktu widzenia archeologicznego, miejsce ciekawe, choć tylko niewielka jego część jest udostępniona do zwiedzania (jaskiń jest tu ponoć około 350). Według badaczy miały one służyć jako spichlerz.





Minęliśmy Galdar, też ponoć wart odwiedzenia, i skierowaliśmy się do Puerto de las Nieves w poszukiwaniu Dedo de Dio - Palca Bożego :) Chyba jednak obraliśmy zły punkt widokowy, bo Palec jakby był niewidoczny. A może po prostu ukazuje się tylko grzesznikom... :P





Stąd genialnie widać było klif, na którym miałyśmy z Leslie tej nocy spać - na kempingu w Parku Nrodowym Tamadaba. 

Chciałam upewnić się jeszcze, czy aby na pewno trasa, którą pokazywał nam Wujek Googel, jest przejezdna, ale informacja turystyczna w porcie była zamknięta, więc zapytałyśmy o to kolesia z baru.
I się zaczęło... :))
Okazało się, że ta trasa jest nieprzejezdna dla samochodu, a co najwyżej można dojechać do pewnego punktu, by potem dreptać pieszo jakieś 2 godziny :))
Droga, którą mogłyśmy dojechać samochodem, była znacznie dłuższa i trzeba było zapomnieć o dojeździe tam jeszcze za dnia. Poza tym była bardzo wymagajaca, bo trzeba było wspinać się niezłymi serpentynami na samą górę.

No to kawa - i w drogę!

Zapewniłam Leslie, że nie ma pośpiechu, że nie musimy też dojechać na miejsce, generalnie bez parcia. W razie czego zabiwakujemy gdzieś po drodze. Widziałam, że mocno się stresuje, więc jakoś trzeba ją było uspokoić, zresztą do najlepszych kierowców też nie należała...

Podrzuciłyśmy jeszcze chłopaków do Agaete, by mogli złapać stąd autobus powrotny do Las Palmas (po degustacji w Arucas wcięci byli nieźle, zresztą dopijali też po drodze :)) - byli pełni podziwu, że dwie baby jadą w góry szukać przygody, która nie wiadomo jak (i gdzie) się skończy :P

Mapa, którą otrzymałyśmy od chłopaka z baru, miała kilka kresek i kropek. Ale to wszystko, co miałyśmy :P Kierując się zatem wskazówkami :) ruszyłyśmy do Parku Narodowego Tamadaba. Trasa... mega :) Widoki absolutnie zapierały dech. Serpentyny i mijanie samochodów na wąskiej drodze - również...

W międzyczasie był zachód słońca, ale nie dane nam było oglądać go w całej okazałości.



Tuż przed całkowitym zniknięciem słońca widać było w chmurach szczyt Teide z Teneryfy:


Droga wiodła przez Artenarę (którą zwiedzałyśmy następnego dnia). Znaki generalnie doprowadziły nas do samego końca, choć droga była coraz gorsza. Kilka razy nawet wysiadałam z samochodu, sprawdzając czy aby na pewno samochód będzie w stanie tędy przejechać.

Czułyśmy się, jakbyśmy jechały pośrodku niczego - ciemny las, nieprzepuszczający nawet światła gwiazd, pusto, głucha cisza... Śmiałam się do Leslie - "Zobaczysz!  Niby w odległości kilkunastu kilometrów nie ma żywej duszy i jesteśmy totalnie same pośrodku niczego, a zajedziemy na kemping, a tam nic innego - tylko muzyka, alkohol i ogólnie impreza!"
Jakbym zgadła.... :)))

Dotarłyśmy ostatecznie na kemping - i już z dala słychać były krzyki i muzykę. Na miejscu zastałyśmy może z sześć innych samochodów, z czego 3 należały do 3 par, imprezujących już od dłuższego czasu. Głośne hiszpańskie disco, sporo alkoholu, przekąski i te sprawy. Gdy się okazało, że jestem z innego kraju, to jedna z dziewczyn koniecznie chciała nauczyć mnie hiszpańskiego "en tres minutes!":) Rozbiłyśmy się z Leslie i dołączyłyśmy do wesołej gromadki. Inna dziewczyna przykleiła się do mnie i mówiła po hiszpańsku B A R D Z O   G Ł O Ś N O   I   W Y R A Ź N I E, bym na pewno zrozumiała :)) Reszta miała z niej niezły ubaw. Wystarczyło, bym poszła na chwilę do łazienki, a ta już krzyczała za mną przez cały kemping: "MARIA! MARIA!!!".

Generalnie średnio bawiło mnie to towarzystwo - raz, że mało rozumiałam, o czym rozmawiali (bo ten kanaryjski hiszpański to jakiś taki inny hiszpański), a dwa - dość ewidentnym było, że przeszkadzają pozostałym. Zresztą było tak zimno (już o 19.00 około 8 stopni!!), że marzyłam o ciepłym śpiworze.
Całe szczęście rozbiłyśmy się w odpowiednim oddaleniu.  Nie mogłam doczekać się rana, aż zobaczę widoki rozciągające się z klifu :)

W nocy było potwornie zimno - temperatura z pewnością zbliżyła się do zera. Ale jakie rozgwieżdżone niebo... Bajka :)

Rano, jak tylko zrobiło się jasno (około 8.00), wyskoczyłyśmy z Leslie z namiotu, by zrobić mały obchód okolicy. Las był niesamowity :), a zapach sosen jeszcze dodatkowo spotęgowany przez poranną rosę. Widoczna stąd była północno-zachodnia część wyspy - od Agaete i Puerto de las Nieves po zachodnie stoki pasm górskich, sięgających samego morza.



Chmury utworzyły dość ciekawe zjawisko - dolna ich linia dość wyraźnie się odcinała, przy czym na jednej chmurze pojawiła się tęcza, a z drugiej lunął deszcz:


Tamadaba znajduje się na północy, więc zanim dotarły tu promienie słońca, to trzeba było trochę poczekać. Ale ciepło, które dotarło tu z pierwszym promieniem było absolutnie cudowne... :)



Widok na trasę poniżej klifu - jest to droga prowadząca z Agaete do San Nicolas, jedna z najbardziej spektakularnych tras na wyspie:


I nasz namiot rozbity w lesie na kempingu:


Sprawnie zwinęłyśmy namiot i sprzęt (w międzyczasie nadjechał strażnik, by sprawdzić pozwolenia na kemping), wpakowałyśmy się do samochodu i ruszyłyśmy do Artenary na kawę :) Takie widoki po drodze :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz