26 gru 2016

Park Narodowy Timanfaya, Caldera Blanca, El Golfo - wulkany, pola lawy, zielone oczko na czarnej plaży :)

27.10.2016
"Pierwszego września 1730 r. między 9.00 a 10.00 wieczorem ziemia nagle się otworzyła. Z jej wnętrza wynurzyła się potężna góra, z której szczytu wydobywały się płomienie..." - słowa księdza z miejscowości Yaiza chyba najlepiej oddają to, jak wyglądał początek erupcji wulkanów na Lanzarote (cytat za przewodnikiem Pascala). Wyobraźcie sobie, że przez sześć lat 25 (!) wulkanów niemal bez ustanku toczyło lawę, zalewając tym samym pola uprawne i wioski, zmuszając tym samym połowę ówczesnej ludności do emigracji z wyspy...

Ostatnie erupcje na tym obszarze miały miejsce jeszcze w 1824 r.

Park Narodowy Timanfaya (Parque Nacional de Timanfaya) powstał z inicjatywy Cesara Manrique'a w 1974 r. Utworzono go właśnie na terenie, który zalany został podczas erupcji w XVIII w.

Symbolem parku stał się Diablo de Timanfaya - również zaprojektowany przez Manrique'a:




Do Parku Narodowego Timanfaya najlepiej jest dojechać własnym, tudzież wypożyczonym, samochodem. Nam nie bardzo to się opłacało, więc autobusem dojechaliśmy do miasteczka Yaiza, wyszliśmy poza nie i tam łapaliśmy stopa. Zrobiliśmy sobie jeszcze fotki z symbolem parku (jak powyżej).

Stopa złapaliśmy idealnie - z francuską rodzinką: małżeństwem z kilkuletnim chłopcem, którzy akurat jechali do Parku, więc zabrali nas do jego wnętrza, a potem jeszcze z niego wywieźli :)
Wjazd do Parku znajduje się tuż przy głównej drodze - tutaj są barierki, sprawdzane są bilety przez strażników i po 10.00 już tutaj zaczynają się korki :P 

Do samego parkingu z tego punktu jest jeszcze kilka kilometrów. Parking funkcjonuje na takiej zasadzie, że samochód na niego wjeżdża dopiero, gdy zwolni się miejsce... A że teren parkingowy jest naprawdę ograniczony, to po godz. 11.00 czeka się nawet 2-3 h na wjazd...




Przy parkingu jest restauracja, gdzie można zamówić np. kurczaka grillowanego na wulkanicznym żarze:



Tutaj również odbywa się kilka pokazów, związanych z aktywnością wulkanu, czyli wtykana jest w zagłębienie terenu słoma, która zapala się i strasznie kopci, a wlana do specjalnych rur wbitych w ziemię woda - tworzy gejzery:






Tutaj też wsiada się do autobusów, które (w cenie biletu, rzecz jasna) obwożą specjalnie zaprojektowaną trasą po parku (Ruta de los Volcanes). Cały przejazd trwa około 40 minut, w międzyczasie puszczana jest historia parku i opowieści o miejscu (w kilku kolejnych fragmentach, po hiszpańsku, angielsku i niemiecku). Wychodzić z autokaru nie można, ale co jakiś czas autokar się zatrzymuje i przez okno można porobić zdjęcia (podobno lepiej usiąść po prawej stronie, co też uczyniliśmy).



Krajobraz jest księżycowy, choć zaskakujące są barwy, jakimi teren się mieni. Całość zalana jest lawą, więc niby wydawałoby się, że będzie dominować barwa czarna - a tu pojawia się czerwień, żółć, a nawet zieleń i różne odcienie pomarańczowego. Nie bez przyczyny góry te nazywają się Montanas del Fuego - Góry Ognia.







I sznureczek aut widoczny z góry...



Po Parku - tudzież jego skromniutkim fragmencie - można przejechać się (rozpoczynając z innego punktu) na wielbłądach. Z trasy autokarowej ten fragmencik był widoczny i zdecydowanie nie park ma tu być atrakcją, bo przejażdżka trwa zaledwie 20 min:





Po wyjeździe z Parku "nasza" rodzinka podwiozła nas na początek trasy wiodącej na kolejny wulkan - Caldera Blanca.



Caldera Blanca jest największym wulkanem na Lanzarote, gdyż jego średnica wynosi podobno niemal 1,5 km, choć wysokość to ledwie 364 m n.p.m. Trasa jest bardzo przyjemna, wszyscy powinni bez problemu sobie z nią poradzić. Można wybrać nawet kilka opcji ścieżek, choć chyba najsensowniej i najłatwiej jest iść po prostu za głównym oznakowaniem... :P Mój towarzysz musiał, oczywiście, nieco utrudnić nasz spacer, więc trochę pokrążyliśmy po okolicy zanim wydrapaliśmy się na wierzchołek (tak, wiem, wiem - mapa zwiodła... :P)



Calderę na samym wierzchołku można niemalże całą obejść dookoła:






Zeszliśmy na dół i łapaliśmy stopa. Teoretycznie mieliśmy wrócić do Arrecife, ale akurat zatrzymał się samochód z parą surferów, którzy jechali w stronę El Golfo, gdzie też zamierzaliśmy uderzać, ale dopiero nazajutrz. Autobusy tam jednak nie jeżdżą, więc skoro już siedzieliśmy w transporcie, który tam się kierował - zabraliśmy się z nimi do końca.

Po drodze czekała nas jeszcze jedna niespodzianka...




El Golfo to niewielka, spokojna wioska, położona tuż nad wybrzeżem. Większość osób przyjeżdża tu, by obejrzeć Charco de los Clicos, małe zielone jeziorko położone pomiędzy klifem a czarną plażą. Jest to w zasadzie niewielka laguna zasilana morską wodą, a zagłębienie, w którym jest położona, to wulkaniczny krater. Zieloną barwę nadają wodzie żyjące tu algi:





Stąd ruszyliśmy dalej (zamkniętym dla ruchu przejściem) na plażę poniżej, by wyjść z drugiej strony wzgórza na drogę. Pieszo doszliśmy do jeszcze jednego punktu turystycznego, czyli Los Hervideros (z hiszp. "miejsca, w których wrze woda"). 
Morze akurat już się uspokoiło, więc całość nie wyglądała aż tak imponująco, jak zapewne w trakcie sztormów w ostatnich dniach... Atrakcja polega na tym, że fale morskie z impetem wpływają do wydrążonych w nabrzeżnych skałach jaskiń, grot i zagłębień, powodując wyskakujące w powietrze strumienie wody:





Stąd także wydostaliśmy się stopem, do Puerto del Carmen, skąd do Arrecife wróciliśmy autobusem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz