7 mar 2016

Religijne szaleństwo w Kumbakonam (raz na 12 lat!)

- Nie no, wysiadam!
Szybka decyzja, przeciskanie się z bagażem przez tłum do wyjścia - i jestem na zewnątrz autobusu w prażącym południowym słońcu i tumanach podniesionego przez pojazdy kurzu. A te ciągną się kilometrowymi korkami w każdą stronę. Z Kumbakonam do Pondićerry jest jedynie ok. 3 h drogi - a tu mija już trzecia godzina, odkąd opuściłam hotel, a jestem dopiero na przedmieściach tego pierwszego...
Duży bagaż na plecy, mały z przodu, kapelusz na głowę i buff dodatkowo na szyję, usta i nos. Cicho liczę, że przez ten kamuflaż z kurzu i bagaży nikt nie zauważy, żem biała (mimo że od kurzu i słońca pomarańczowa) i w dodatku kobieta.
O, naiwności...
Że też przygnało mnie tutaj na święto, które odbywa się tylko raz na 12 lat, gdy to całe Indie walą milionowymi tłumami. Żeby jeszcze przypadkiem! - ale nie! Miałam w ogóle się w Kumbakonam nie zatrzymywać, było one poza wszelkimi planami. A tu masz ci - wielkie hinduskie święto, super, że akurat byłam "w pobliżu".

No to dawaj przed siebie... może jaki transport się znajdzie...


***

Kumbakonam w ogóle nie brałam pod uwagę w swoich podróżniczych planach - jednakże spotkany w Trichy przewodnik dał mi wykaz świąt religijnych, jakie się w najbliższym czasie będą odbywać w Tamilnadu i bardzo mnie do przyjazdu tutaj zachęcił.
Problemem było już wepchnąć się do pociągu w Tandźawur - pierwszy raz ujrzałam tak zapchaną klasę drugą (bez rezerwacji). Na szczęście udało mi się w miarę sprawnie wejść do wagonu, ale nawet nie pchałam się do wnętrza, tylko ulokowałam się w ślepym korytarzyku między toaletami. Duszno, zapachy średnie, ale przynajmniej miałam dla siebie odrobinę przestrzeni (zanim poszłam do wc, bo okazało się, że facet który stał w przejściu, ulokował się wówczas przy moim plecaku).
Ucięłam sobie pogawędkę z młodym Hindusem, który robił za falochron przed napierającymi tłumami :), a potem chyba zepsuła się rura w toalecie, bo po ścianie zaczęła lać się woda i zalała mi plecak...

W Kumbakonam dość mocno powątpiewałam, że w ogóle uda mi się znaleźć zakwaterowanie w tym czasie, zwłaszcza, gdy ujrzałam te walące tłumy już na dworcu kolejowym...



W pierwszym hotelu - owszem, mają wolne pokoje. 7 tysięcy rupii (tj. 420 zł). Hahaha... Patrząc na standard hotelu nie zapłaciłabym więcej niż 600 rupii, ale biała skóra czasaem pomnaża wszystko razy 10-15, a nawet 20-25. Nie komentując, odwróciłam się na pięcie - facet szybko zszedł do 5 tys. Niedoczekanie jego.
Dość szybko jednak znalazłam fajną miejscówkę, zeszli z ceny dość sporo - z 1000 na 700 rs, też niemało w sumie, ale nie liczyłam, że uda się znaleźć coś taniej.

Szybko ruszyłam tam, gdzie wszyscy - do zbiornika wodnego Mahamahan. A tam! :)) Oczy moje z niedowierzania były szeroko otwarte i gdyby mogły, to śmiałyby się w głos :P


Zacznijmy od legendy :) Dawno, dawno temu wielki potop porwał ze świętej góry Meru w Himalajach dzban (kumba) z amrytą, czyli boskim nektarem nieśmiertelności. Dzban ów miał dotrzeć do Kumbakonam, a przechodzący nieopodal Sziwa strzelił w nie z łuku, po czym ze skorup uformował lingę, czczoną do dziś w świątyni Kumbareśwary. Nektar natomiast miał trafić właśnie do zbiornika Mahamahan i co 12 lat, gdy Jowisz przechodzi przez gwiazdozbiór lwa, wpływają tu wody Gangesu i 8 innych świętych rzek. Co 12 lat zatem (poprzednio w 2004 r.) ciągną tu miliony, by zażyć oczyszczającej kąpieli...

Nie wiem, na ile taka brunatna woda może być oczyszczająca, ale to, co się tutaj wyrabiało, to przechodziło moje pojęcie :) Tysiące  (podobno w trakcie kilku dni miliony) ludzi nadciągało z plastikowymi dzbanuszkami i butelkami, by zanurzyć się w wodzie, polać nią najbliższych i zabrać jej nieco ze sobą do domów.




Do ochrony i kierowania ruchem pielgrzymów zatrudnionych było sporo osób z policji, armii i ochotników. W wodzie policjanci również stali i najwidoczniej spełniali też funkcje wodnych kapłanów :D


Białych turystów? Ależ... :) Ni jednego (innego). Jakaś rodzinka wciągnęła mnie na szybkie foto pod swój dach :))



Potem poszłam za tłumami do świątyń - a jest tu ich sporo. Tłum napierał jednkaże do kolejnego zbiornika wodnego, o czym skapnęłam się, będąc już na drodze jednokierunkowej: ulica - zbiornik - świątynia :P Na szczęście moje podążanie pod prąd nie zburzyło ustalonego porządku, a i policjanci byli wyrozumiali i puścili mnie bokiem.

Do jednej świątyni nawet weszłam, ale nie czekałam już w długaśnej kolejce, by przejść przed wizerunkiem bóstwa...





Z okazji festiwalu wieczorami odbywały się pokazy tradycyjnego tańca i śpiewów indyjskich. Całość miała rozpocząć się o 18.00. O 18.30 garstka widzów już była, ale artystów brak. Ktoś mi powiedział, że zacznie się o 19.00, więc poszłam coś zjeść, ale do 19.30 to ja byłam główną atrakcją na placu :))

Większość występujących - zwłaszcza chłopaków i mężczyzn dudniących w bębny - ewidentnie dobrze się bawiła :)




Choć było widać, że występy specjalnie dograne i wyćwiczone nie były i sporo pojawiło się improwizacji, ale ciekawie to wyglądało. Najgorzej wypadła grupa  z tradycyjnym tańcem z Kaszmiru - układ był prosty, niemal cały czas powtarzano te same figury, a całość wyszła sztywno i bardziej technicznie niż naturalnie. Jakiegokolwiek wdzięku brak.


Ale zdarzyło się tu coś, na wspomnienie czego do teraz ciarki mnie przechodzą... Pojawiła się grupa, przedstawiająca prawdopodobnie jakiś mit hinduski. Zaczęło się od tego, że na scenę wyszedł chłopak z kadzidłem, za którym z kolei wolno szła dziewczyna z rozczapierzonymi włosami i twarzą zwróconą w dół - jakby szła za zapachem kadzidła. Przypomniała mi postać z "Ringu"... Gdy muzyka przyspieszyła, zaczęła tańczyć jakiś szalony, spazmatyczny taniec, szeroko otwierając oczy i wyrzucając czerwony język. Od razu do głowy przyszła mi żądna krwi hinduska bogini Durga...
Wkrótce na scenie dołączyli do niej inni tancerze, w tym chłopak, grający prawdopodobnie jakiegoś demona. Ale ja od dziewczyny wzroku nie mogłam odwrócić! Była przerażająca i fascynująca jednocześnie. Absolutnie g e n i a l n a. Zupełnie jakby wpadła w autentyczną furię, trans jakiś...



Nagle coś się zaczęło dziać. Chłopak ze sceny szybko skonsultował się na boku z innym chłopakiem, który stał obok. Ten wbiegł na scenę i zaczął z niej tę dziewczynę siłą ściągać! Ta najpierw ostro się wyrywała, po czym zupełnie zesztywniała. Nie było to na pewno wyreżyserowane, bo sztywnymi nogami obijała schody prowadzące na scenę, co musiało jej stopy na pewno skaleczyć...

Zaraz niemały tłum gapiów zebrał się wokół dziewczyny, więc nie widziałam, co tam działo się dalej. Ale jedyne, co przyszło mi do głowy, to to, że dziewczynę opętało. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, to bym nie uwierzyła. Ten jej taniec już wyglądał jak opętany, te jej oczy, wyraz twarzy, późniejsze zesztywnienie...

Chyba cucili ją wodą, bo ktoś biegł z 5-litrowym baniakiem. Potem widziałam jeszcze jak szła, ledwo słaniając się na nogach, aż chłopak - ten, co ją ze sceny ściągał - wziął ją na ręce.

Autentycznie - do tej pory mam w oczach jej przeszywające spojrzenie...

***

Jednym z wydarzeń, towarzyszących festiwalowi była poranna parada pojazdów świątynnych. To dopiero była jazda :))

Tłumy ściągały niesamowite, ale byłam jedyną białą turystką. Fotografów i kamer telewizyjnych było sporo i kilku operatorów uwzięło się, by mnie uwiecznić, oczywiście nie pytając o pozwolenie. Dwóch było na tyle bezczelnych, że robiło mi zdjęcia prosto w twarz z odległości kilku metrów - jak tylko to dostrzegłam, to się odwracałam. Jeden z fotografów podszedł i powiedział "Media, media". To ja mu na to, że nie ma znaczenia, że to media - ja nikomu bezczelnie w twarz zdjęć nie robię, więc też tego sobie nie życzę. Powzięli zapewne taktykę pstrykania zdjęć z większej odległości...

W każdym razie całość rozpoczęła się od występu bębniarzy, którzy szli na początku pochodu:


Na wozy wsadza się wizerunek bóstwa, obsypuje go kwiatami, a jak wóz rusz, to tłumy napierają, by ciągnąć liny z przodu: 



Ale z takim dużym pojazdem nie było łatwo, więc trzeba było wspomóc się od tyłu cięższym sprzętem:


Najgorzej było wyrobić zakręt, spychacze na kilkanaście razy go brali. Kolejnym problemem okazała się być lampa uliczna, ale potem już jakoś poszło :)

Następne miały być mniejsze wozy, ale już nie czekałam zbyt długo, bo miałam kolejne plany - dostać się do Pondicherry.




Z powodu nadciągających milionów ludzi, dworzec autobusowy został przeniesiony z centrum na obrzeża miasta - i to w kilka punktów. Niestety mało kto potrafił się połapać, gdzie co jest, skąd przyjeżdża i dokąd odjeżdża... Nawet kierowca autobusu, który wyjeżdżał z centrum i rozwoził ludzi po tych dworcach nie miał pojęcia, gdzie jechać i wypytywał po drodze.
Korki jakich mało - na długie kilometry we wszystkich kierunkach. 


W autobusie zagadała do mnie Hinduska władająca świetnym angielskim - pracuje w jakiejś międzynarodowej korporacji w Sennaju. Angielski zna super - hinduski w ogóle... Jej językiem rodzimym jest tamilski.
Powiedziała, że w tym autobusie jest już od godziny, bo najpierw wsiadła w niego w centrum, a następnie autobus krążył po okolicy, po czym wrócił w to samo miejsce. Była zaskoczona, że ja siedziałam tak cierpliwie. A cóż mogłam innego zrobić?...
Ale po godzinie wleczenia się i przejechaniu może 3 km... stwierdziłam, że pieszo będzie szybciej, zwłaszcza, że dojeżdżaliśmy do krzyżówki wylotowej na Pondićerry, a kierowca twierdził, że muszę wysiąść zupełnie po innej stronie "obwodnicy" i tam łapać autobus. Bez sensu.

Zawzięłam się więc, wysiadłam i w towarzystwie tumanów kurzu i ciekawskich spojrzeń ruszyłam przed siebie. Oj, ubaw miałam z siebie srogi :)) Przygoda, przygoda! :P

Na krzyżówce policjant mówi, że mam iść 1 km dalej i tam autobus łapać. Po drodze każda kolejna pytana osoba miała inne zdanie co do wyjazdu autobusu i jego kierunku. Po prawie 3 km (zamiast jednego) dotarłam do tymczasowego dworca wskazanego przez policjanta i tutaj kolejna komedia się rozgrywała... Teren był dość duży i znowu kierowano mnie z miejsca na miejsce i z powrotem :)) W końcu klapnęłam gdzieś na krześle i stwierdziłam, że poczekam na rozwój wypadków, może rzecz sama się rozwiąże. Nie minęło 5 minut, a przyszedł jakiś facet, dopytał, czy chcę jechać do Pondićerry i wskazał mi autobus :D Zanim ten wyjechał były jeszcze drobne turbulencje, ale w końcu ruszyłam! Oczywiście przez korki z powrotem, mijając krzyżówkę, na której wysiadłam i wracając niemalże do samego miasta.

W końcu, późnym wieczorem, dotarłam do celu...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz