17 mar 2015

Siem Reap, czyli ile starożytnych świątyń można zobaczyć w 3 dni

[04-07.03.2015]    

         Już spieszę z odpowiedzią: dużo. Albo jeszcze bardziej prawidłowo: niewiarygodnie wiele...
            Siem Reap oznacza ponoć "Syjam pokonany". Samo miasto jest zdecydowanie najbardziej turystycznym miastem Kambodży, a to wszystko ze względu na ruiny, po których biegała Lara Croft z Tomb Rider.



        Po przyjeździe na dworzec wzięłam moto taxi (1,5$) do centrum i tutaj krążyłam w południowym skwarze przez około 1,5 godziny, szukając zakwaterowania. Z czymś tańszym było ciężko. Tzn. mogłam przenocować w dormitorium za jedyne 3$ za noc, ale... stwierdziłam, że robię się już wygodna, cenię sobie prywatność, no i w końcu nie po to wypruwam sobie żyły latem, by potem męczyć się w pokoju z 10 innymi osobami.
        Ostatecznie klapnęłam nieco poza centrum za 7$/noc, ale za to wyhaczyłam w pobliżu taniutką knajpkę z dobrym jedzeniem, więc powiedzmy, że się wyrównało :P
        Odsiedziałam trochę aż upał zelży (tj. miałam nadzieję, że zelży :) i wybrałam się na spacer do miasta.
       Siem Reap jako takie nie ma zbyt wielu atrakcji. Jest tu np. świątynia Wat Bo...




...Wat Preah Prom Rath:




...czy targowisko. Tutaj zrobiłam małe ciuchowe zakupy. Najpierw podsłuchałam ile wytargowała kobiecina za kieckę - 3$. Mój budżet! :D
        Znalazłam spódnicę dla siebie.
- Ile kosztuje? - pytam.
- 10$.
- Proponuję 3$.
        I zaczęły się negocjacje, ale że twardo trzymałam się swojej ceny, to skończyło się na 3$, a babka jeszcze i tak była zadowolona...
        Już wcześniej wypatrzyłam chusty, które chciałam zakupić na prezenty. Gdzieś poprzednio zaproponowano mi 3$ za jedną, ale że ja chciałam kupić 5, to też liczyłam na większą zniżkę.
        Tutaj babka zaczęła od 7$ za chustę... A ja w końcowej fazie za 5 chust zapłaciłam 12$ :P
        Swoją drogą dziwne są te negocjacje. Bo skoro coś sprzedają za 3-4$, to po co zaczynają od 15$? Kto na to pójdzie...? Ciężko mi uwierzyć, że są tacy naiwniacy, prędzej wielu machnie na to po prostu ręką.
        W drodze powrotnej do hotelu zajrzałam także na słynną Pub Street, czyli ulicę z pubumi, knajpami itd. Wieczorem ulica zamykana jest dla ruchu pojazdów i zamienia się w jedną wielką imprezę. Nie skusiło mnie, by tu się zatrzymać :)




        Siem Reap przede wszystkim jest punktem wypadowym do olbrzymiego kompleksu ruin Angkor. Sama nazwa, "Angkor", odnosi się do stolicy oraz nazwy imperium khmerskiego, które znajdowało się na terenie obecnej Kambodży od IX do XII wieku. Ruiny, które rozciągają się na terenie wokoło Siem Reap, są pozostałościami stolic Angkoru i przedstawiają antyczną khmerską architekturę, sztukę i cywilizację.
        Skąd tu aż tyle ruin? Z tego prostego względu, że kolejni królowie chcieli mieć swoje własne piękne świątynie, jeszcze wspanialsze od tych, które mieli ich poprzednicy. Poza tym religia imperium także często zmieniała się z następującymi po sobie władcami, co zazwyczaj wiązało się także z niszczeniem np. posągów bogów hinduskich lub przerabianiem ich na posągi Buddy i odwrotnie.
        Najsłynniejszą świątynią jest Angkor Wat i wiele osób w zasadzie tylko ją kojarzy.
        Bilety do kompleksu obejmują 1 dzień (20$), 3 dni (40$; do wykorzystania w ciągu tygodnia) i 7 dni (60$, ważny przez miesiąc).
        Planu szerzej zakrojonego nie miałam, choć wstępnie miałam zacząć od Angkor Wat i zwiedzać ruiny kolejno, na główny kompleks przeznaczając 1,5 dnia, kolejne pół dnia na Grupę Roluos, czyli ruiny na wschód od miasta, oraz pół dnia na świątynie oddalone o około 40 km od Siem Reap.
        Pierwszego dnia wstałam około 6.00,  temperatura była przyjemna, 25 stopni. Jednakże siedząc i zajadając śniadanko jeszcze przed godziną 7.00, pot kapał mi z łokcia... Coś takiego zdarzyło mi się raz, w zeszłym roku w Boliwii, gdy spacerowałam w upale ponad 40 stopni, z parasolem nad sobą, gdyż innego cienia nie było. Wówczas pot także kapał mi z łokcia, dość ciekawe zresztą zjawisko. Z tą różnicą, że teraz nie szłam, tylko siedziałam, nie w upalnym słońcu, ale w przyjemnej temperaturze pod dachem knajpy... Siem Reap tak naprawdę jest miejscem, gdzie bierzesz prysznic i wysychasz dopiero, gdy stąd wyjedziesz.
        Wypożyczyłam rower, zostawiając prawo jazdy w depozycie (?). Kasy znajdują się około 3 km od miasta, a każdy bilet drukowany jest osobno ze zdjęciem posiadacza, które robią na miejscu. Facet, który sprawdzał mi bilet, zwrócił zaskoczony uwagę na banany, które miałam w koszyku rowerowym. Nie bardzo wiedziałam, o co mu wtedy chodziło...
        W którymś momencie jest rozjazd: w lewo do Angkor Wat oraz tej najwspanialszej części świątyń na tzw. małym okrążeniu, a w prawo do mniejszych świątyń na tzw. dużym okrążeniu. Wszystkie busy i tuk-tuki jadące przede mną skręcały w lewo, zatem ja skręciłam w prawo, już tutaj zmieniając wcześniejszy plan.
        Po kilkunastu minutach zatrzymałam się, by napić się wody i spojrzeć w mapę. Ledwo stanęłam pomalutku zaczęły okrążać mnie małpy... I wtedy zrozumiałam aluzję faceta co do bananów :)) Czując nadciągające zagrożenie, co prędzej schowałam banany do plecaka.


        Sił od rana miałam sporo, więc  pozwiedzałam nawet kilka mniejszych świątyń.
        Prasat Kravan (X w., hindu):



        Piękny kompleks monastyczny Banteay Kdei z przełomu XII i XIII w.:








        Naprzeciwko powyższego znajduje się jezioro oraz Sras Srang, ruina, która jednakże nie przedstawia nic ciekawego, jest zresztą w renowacji:



        Pre Rup z końca X w., również ruina warta uwagi, z wieloma rzeźbieniami i architektonicznymi detalami:




Przysiadłam tu sobie na chwilkę i coś mnie skusiło, by popatrzeć za siebie - jak odskoczyłam!  :))

        Stąd ruszyłam do świątyni Banteay Samre, która położona jest około 3 km na wschód od dużego okrążenia. Po drodze przyłączyła się do mnie 11-letnia dziewczynka, która akurat wracała ze szkoły i tak sobie pogadałyśmy :)   Zaskoczona byłam, że tak dobrze władała angielskim.
        Banteay Samre pochodzi z połowy XII w. i zbudowany został w tym samym czasie, co Angkor Wat, i nosi pewne te same cechy.
        Wcześniej wyczytałam, że na terenie kompleksu są  stoiska z jedzeniem, ale ceny są mocno zawyżone. Co ciekawe, sam kompleks Angkor nie jest terenem wyłącznie archeologicznym i zamkniętym, bo znajdują się tu także liczne wioski, a całość połączona jest w większości asfaltowymi drogami.
     W jednej z takich wiosek zatrzymałam się na zupę z noodlami (1,5$). Tutaj też wyhaczył mnie moto kierowca, który zresztą pomógł mi z tłumaczeniem, gdy dopytywałam o zupę.
        Zaproponował, że zawiezie mnie do tych dalej położonych ruin, gdyż stąd było już znacznie bliżej niż z Siem Reap, a więc też i taniej (i tak miałam zamiar znaleźć moto  taxi, by tam dojechać, bo w Siem Reap zabronione jest wypożyczanie motorów obcokrajowcom).
        Jedząc zupę, rzecz przemyślałam i ostatecznie pojechałam z nim do 2 miejsc, Kbal Spean i Banteay Srey.
        Facet okazał się być miejscowym nauczycielem historii, więc po drodze poopowiadał mi trochę o Angkorze, ale i też był ciekawy i mnie i mojej rodziny itd. W ogóle, to okazało się, że on miał urodziny dzień wcześniej (4.03), a ja miałam urodziny właśnie tego dnia (05.03)  :)
        Kbal Spean było miejscem dość dla mnie ciekawym,  choć nieco rozczarowującym ze względu na bardzo złe oznakowanie. Jest tutaj River of 1000 Lingas, czyli Rzeka Tysiąca Fallusów... Fallus jest symbolem Shivy, o czym zresztą też już niejednokrotnie pisałam, bo motyw ten powtarza się w antycznych ruinach i Laosu i Wietnamu. Ponadto znajdują się tutaj rzeźbienia naskalne, ale niełatwo jest je wypatrzyć. Niby na wejściu jest billboard z mapą, ale niewiele on pomaga. I tak z 12 rzeźbień sama znalazłam jedynie 4...
        Ponoć dawniej znajdowała się tu świątynia hinduska, stąd te wszystkie rzeźbienia. Kompleks położony jest na górze, na którą trzeba się nieco wydrapać (ok. 1500 m odległości).
        Po drodze zatrzymał mnie jakiś dziadek, który był dość wściekły z powodu tego miejsca, tj. trzeba daleko iść w niesamowitym skwarze, a niewiele jest do zobaczenia. Nie do końca się z nim zgadzam, aczkolwiek rozumiem, że można być tym miejscem rozczarowanym :)











        Banteay Srey z kolei jest jedną z piękniejszych świątyń  w całym kompleksie Angkoru. Jej nazwa w wolnym tłumaczeniu brzmi "cytadela kobiet", ale niewykluczone, że jest ona wynikiem współczesnego nazewnictwa, które tutaj odnosi się do kobiecych rzeźbień. Ruiny te pochodzą z X w. i są jednym z doskonalszych przykładów klasycznej sztuki khmerskiej.








        Po powrocie do punktu wyjazdowego miałam jeszcze czas na dwie świątynie, by potem pognać na słynny zachód słońca na wzgórzu Phnom Bakheng.
        East Mebon (koniec X w.) w swym charakterze podobny jest do Pre Rup:





        Ta Som (koniec XII w.) to kolejna warta zobaczenia świątynia, znowuż z pięknymi rzeźbieniami, ale najbardziej fotogeniczny jej punkt to wschodnia brama, która opatulona jest olbrzymim drzewem:







        Stąd pognałam już prosto na punkt widokowy, bo słońce schylało się coraz niżej.
        Phnom Bakheng codziennie gromadzi tłumy podczas zachodu słońca, stąd też główny budynek zamykany jest już o 17.00, by ograniczyć liczbę osób, które na ruiny o tym czasie wchodzą. Dlatego sama też  już się na górę nie dostałam, ale na samym wzgórzu było kilka miejsc, z których można było zachód obserwować i fotografować.






        Tłum na górnym poziomie świątyni wyglądał dość komicznie. Ktoś obok mnie skomentował, że jest pewna sekta, która gromadzi się na dachach budynków i oczekuje nadejścia obcych - i właśnie tak teraz Phnom Bakheng wyglądało :))
        Zrobiło się ciemno, więc wyciągnęłam czołówkę, załączyłam czerwone migające światełko i założyłam je na tył głowy. Niestety do wyboru miałam: albo ja widzę coś przed sobą, albo ci z tyłu widzą mnie. Uznałam, że jednak bezpieczniej będzie, gdy to ja będę widoczna, a pojadę pomału i drogę będę wypatrywać dzięki światłom pojazdów nadjeżdżaających z drugiej strony i tych nielicznych lamp na ulicy...
        Wróciłam do Siem Reap i najpierw poszłam na kolację, gdyż podejrzewałam, że po  prysznicu po prostu padnę... A że miałam urodziny (i byłam paskudnie głodna), to postanowiłam zrobić sobie małą ucztę :) Amok z rybą, narodowe danie khmerskie, podane w skorupie kokosa:


Mniam mniam :)

c.d.n. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz