9 mar 2015

Kompong Cham i Kompong Thom

KAMPONG CHAM
[02.03.2015]

        Siedzę na balkonie guesthousu w Kampong Cham i patrzę na rozpościerający się przede mną Mekong.



        Czuję się taka nieszczęśliwa... Z trekkingu i noclegu w dżungli w hamaku wyszły nici, a ostatnią noc prawie nie przespałam - z 3 powodów.
        Raz, że rany bolały paskudnie; dwa, że nie mogłam w ogóle się obracać, bo na lewym udzie bulwa, a na pawym ramieniu rany, więc pozostawało mi tylko leżenie na wznak, czego nie lubię; a trzy, że do północy trwało weselicho w sąsiedztwie i puszczano mega głośną i brzęczącą muzykę przez beznadziejne głośniki,  którą na nowo załączono o 5 rano... :)) Jak tak można?! Nawet nie byliśmy w stanie z Oliverem słyszeć się nawzajem, mimo że nasze łóżka dzieliło jedynie 1,5 m :))
        No więc przeleżałam jeszcze godzinkę, podczas której zdecydowałam, że nie ma co w dżunglę teraz iść, bo ani możliwości, by rany oczyścić, ani w wodospadach pływać nie będę, a najbardziej fajna rzecz, czyli noc spędzona w hamaku, może okazać się koszmarem - skoro nawet w dużym łóżku mam problem, by jakoś noc przespać.
        Spakowałam zatem manatki, dałam się oplajstrować Oliverovi i ruszyłam na autobus.
        W autobusie obok mnie usiadła matka z dzieckiem, akurat od strony uszkodzonego ramienia... Dzieciak kręcił się niemiłosiernie i  mimo moich usilnych prób odsunięcia ramienia najdalej, jak się dało, grzmocił mnie co rusz swoimi nogami lub rękoma, zresztą mamusia łokciem też mi kilka razy przyłożyła :)) I niewykluczone że właśnie dlatego coś się tam teraz z rany nieprzyjemnie sączy...
        Na zewnątrz jest obecnie 35 stopni w cieniu. Grzeje ostro, a ja w długim rękawie chodzę, by ludzi ramieniem nie straszyć i by je przed słońcem ochronić. Poczekam jeszcze z godzinkę, niech przynajmniej zejdzie do 30 stopni :) i pójdę na spacer.
        No więc tak siedzę na balkonie i czuję się nieszczęśliwa. Ale kawa wietnamska już mi się obok zaparza, więc może trochę endorfin przybędzie :)

DOPISANE ZAŚ
        Kampong Cham jest największym miastem we wschodniej Kambodży, a niegdyś największym i najbardziej kosmopolitycznym podczas ery kolonialnej w Kambodży w ogóle. Obecnie jest raczej spokojnym i sennym miasteczkiem stanowiącym główny punkt transportowy z północy na południe i z zachodu na wschód. 
        Po południu temperatura zamiast zelżeć, to się jeszcze podniosła do 37 stopni :)) Mimo wszystko przed zmrokiem chciałam jeszcze coś miasta zobaczyć, więc wypożyczyłam rower i pojechałam do świątyni Wat Nokor.
        A tutaj: niespodzianka! Zatrzymała mnie policja :D Żeby było śmieszniej, to policjant zobaczył mnie jadącą na drodze i przyjechał tu pod świątynię samochodem specjalnie po to, by mnie skasować.
- Tu dola!
(W sensie, że 2$.)
- Ale to jest opłata za bilet?
- Tu dola! Okej!
-.... Przepraszam, nie rozumiem. Bilet, tak? Ticket?
- Okej! Tu dola!
        Uff... Facet ewidentnie chciał wyciągnąć ode mnie łapówkę nie wiedzieć za co, ale lepsze było to, że nawet nie potrafił mi wyjaśnić o co  mu chodzi :))
        "Tu dola" zamieniło się, gdy z ruin wyszedł drugi policjant.
- Łan dola! okej!
        Szkoda było mi czasu na jałowe dyskusje, zresztą cała sytuacja mocno mnie rozbawiła :) Wyciągnęłam tego 1$, podałam facetowi, a ten oddał go tamtemu policjantowi :))
        Za co, po co, na co ta opłata - nie wiadomo. Ale policjant miał się tu naprwdę dobrze, bo cały dzień leżał w hamaku i zarabiał na obcokrajowcach:



        Wat Nokor pochodzi w większości z XI wieku, a nowa "kaplica" została wbudowana w same serce ruin. Mimo że historycy sztuki uznaliby pewnie takie działanie za wandalizm, to jednak zaskakująco to wszystko do siebie pasuje. Ruiny piękne, zwłaszcza te fantastyczne rzeźbienia :) 











        Potem wróciłam nad Mekong i przejechałam po bambusowym moście, który corocznie jest stąd zmywany w czasie pory deszczowej (wówczas na wyspę dopływa prom) i potem odbudowywany w porze suchej.







        Gdzieś tam jeszcze natrafiłam na zachód słońca na terenie ciekawej świątyni Tohm Nah Day Doh z dość dziwacznymi posągami:









        Księżyc tej nocy miał niezwykłą poświatę...



A rano jeszcze wschód słońca i moje ostateczne pożegnanie z Mekongiem:




KOMPONG THOM
[03.03.2015]
        Tuk-tukowcy zaatakowali mnie ledwo wysiadłam z autobusu. Nie ma tu publicznego transportu, w samym mieście brak jest atrakcji, a to, co warto tu zobaczyć, znajduje się poza miastem. Szybko okazało się, że jest problem z wypożyczeniem motoru (może i dobrze...), a jeśli już to jego koszt wynosi 10$ (+benzyna). Ja zatrzymałam się w tym mieście, by dojechać do ruin Sambor Prei Kuk, położonych około 30 km stąd. Wzięcie kierowcy z motorem w dwie strony i oczekiwaniem 1,5 h kosztowało mnie 7,5$... Jaki więc sens był w wypożyczeniu motoru? :)
        Ruiny Sambor Prei Kuk pochodzą z VII wieku, a więc jeszcze z okresu przedangkoriańskiego. Dawniej była to stolica plemienia Chenla i wówczes zawierała w sobie setki świątyń, z których pozostało już tylko kilka ruin.






        Kompleks ten składa się z trzech osobnych grup: Prasat Sambor Prei Kuk, Prasat Tor oraz Prasat Neak Pean. Mimo iż już niewiele jest tu do oglądania, to jednak nadal widocznych jest wiele rzeźbień czy reliefów, a i całość jest dość fotogeniczna.















        Dni bez większych przygód :)
        04.03 wpakowałam się do lokalnego minivana, środka transportu, z którego obcokrajowcy nie korzystają. Dlaczego? :)
        Mój plecak został narzucony na pakunki ustawione na małej platformie wystającej z tyłu samochodu. Był tam już motor oraz jakieś worki i kartony. I na tym wszystkim wylądował plecak, bez żadnego przymocowania czy przywiązania... Spojrzałam na to powątpiewająco, ale facet krzyknął tylko: "Okey, okey!" i musiałam wpakować się do środka. Podróż minęła na sprawdzaniu co 10-15 minut czy plecak nadal jest na swoim miejscu :)
        W minivanie w jednym rzędzie jest siedzenie dla 2 osób oraz składany fotelik, na którym mnie usadzono. Wkrótce jednak dosiadło się więcej ludzi, więc w rzędzie dla 3, siedziały 4 osoby, a ja jednym półdupkiem siedziałam na siedzeniu a drugim półdupkiem na foteliku, choć i tak  większość pozostała w dziurze pomiędzy nimi... :)
        Z sympatyczniejszych wydarzeń - dziadek siedzący obok mnie kupił duże pomelo: pół dał babci, a drugą połową poczęstował mnie :) A babcia później i pomelo i wszystko inne, co na śniadanie tego dnia zjadła, zwymiotowała...

        Zdjęcie poniżej to akurat nie jest mój bus, a i platforma z tyłu była u nas bardziej wyładowana. Gdy w środku brakuje miejsca, ludzie usadzani są również i tutaj...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz