5 mar 2015

Banlung, na krańcu kambodżańskiego świata

[26-28.02.2015]

        Kolejny mroźny autobus... Ale była szansa ugrzać się po drodze poza autobusem :))





        Banlung jest miasteczkiem położonym tak prawie na końcu świata, tj. w północno-wschodnim krańcu Kambodży. Poza Banlung jest już tylko dżungla :)
        Droga, która tutaj prowadzi, jest w większości mega kurzącą się drogą polną choć pewne jej fragmenty są w trakcie budowy. Trudno powiedzieć, gdzie dokładnie złapaliśmy gumę, ale wymiana koła poszła bardzo sprawnie - do najbliższego warsztatu mieliśmy zaledwie może kilometr. Najwidoczniej są przygotowani na tego typu sytuacje :)



Co ciekawe, na tym środku niczego mieli też wifi, o czym mówi poniższy znak :)) (tj. mieli mieć, a czy mieli, to nie sprawdzałam :)


        Gdy dojechaliśmy do Banlung, było już ciemno. Mój plecak był tuż przy drzwiczkach luku bagażowego, co było widoczne w zmianie z koloru zielonego na rdzawy, czyli na barwę, która pokrywa tutejsze drogi... :)) Dobrze, że miałam na nim pokrowiec, choć próby strzepania z niego kurzu zakończyły się tym, że i ja nabrałam rdzawych kolorów.
        Zaraz po wyjściu z autobusu zaatakowani zostaliśmy (my - obcokrajowcy) przez tuk-tukowców. Parka francuska miała rezerwację gdzieś poza miastem, wzrokiem więc wyszukałam Niemca, z którym mogłabym podzielić koszty transportu do centrum. A ten stał sobie spokojnie, wyprostowany, wytatuowany, z kolczykami w uszach, z papierosem w ustach, patrząc niewidzącym wzrokiem w dal, a wokół niego stało czterech przekrzykujących się kierowców. Widok przekomiczny :))
        Po krótkich negocjacjach z kierowcami pojechaliśmy za darmo :) do guesthousu, z którego tuk-tuk został wysłany po ewentualnych klientów. Tu jednak okazało się, że nie mają dla nas dwóch jedynek, więc pojechaliśmy do kolejnego guesthousu, gdzie nie tylko nie mieli wolnych jedynek, ale nie mieli pokojów w ogóle. Gdzie zatem jest sens w posyłaniu transportu na dworzec, by znaleźć klientów, których i tak nie ma gdzie umieścić? :))
        Robiło się późno, więc zdecydowaliśmy z Oliverem, Niemcem, że na tę jedną noc podzielimy pokój z dwoma łóżkami w pierwszym guesthousie, a następnego dnia rano mieli nam trzymać dwie jedynki w tym drugim guesthousie. Rano jednak okazało się, że mają tu tylko dwójkę, zostawiliśmy więc w niej plecaki, prosząc, by nam zostawili inny pokój,  gdy się zwolni. Nie zostawili, więc znowuż podzieliliśmy dwójkę. A potem tak się przyzwyczailiśmy, że gdy dalej prowadziła nas ta sama droga, to i tak braliśmy dwójki :))
        Oliver jest ciekawym facetem z bogatą przeszłością. Pochodzi z okolic Kolonii w Niemczech. Śmiałam się, że pewnie gra w zespole rockowym i co do branży, to się nie pomyliłam :) Pracuje przy organizacji estrad podczas koncertów, festiwali i tego typu imprez. Dwukrotnie żonaty, dwoje niemal dorosłych dzieci. W szoku byłam, gdy mi powiedział, że ma 46 lat - maksymalnie dałabym mu 35... Jakoś nigdy nie umiem zgadnąć wieku innych ludzi, bardziej ich "odczuwam" niż widzę wiek w ich twarzach, więc tych młodych duchem ciężko mi jakkolwiek zakwalifikować.
        Początkowo Oliver wydawał mi się dość anemiczny, ale z czasem się rozkręcił :) O dziwo, zgadzał się na wszystkie moje pomysły i propozycje, więc generalnie miło spędziliśmy te kilka dni w swoim towarzystwie :)
        Po porannej przeprowadzce poszliśmy uzyskać jakieś mapy i przydatne informacje w punkcie informacji turystycznej. Zamknięte.
        Podrałowaliśmy w okolice targowiska, a tu się okazało, że rozłożono rusztowania z firankami na weselicho! Na placu targowym! Rano robiono dopiero przymiarki, ale jaka impreza rozkręciła się wieczorem...






        Odwiedziny w siedzibie Parku Narodowego Virachay, do którego chciałam wybrać się na trekking, niewiele dały, bo żadnej grupki chętnych nie mieli, a ceny z kosmosu. Poza tym jakoś mnie facet nie przekonał o atrakcyjności proponowanej wycieczki...
        Wypożyczyliśmy zatem rowery i zrobiliśmy mały objazd po okolicy. Pierwszy postój - Jezioro Yeak Laom, poniekąd symbol całej prowincji Ratanakiri. Wstęp dla obcokrajowców 6 razy wyższy niż dla lokalsów.




        Yeak Laom jest jeziorem wulkanicznym, związanym z licznymi legendami ludowymi i nadal zamieszkałym przez duchy jeziora i  lasu - stąd też nie ma nad nim domostw, nie można tutaj jeść oraz należy być odpowiednio ubranym, również podczas kąpieli. A przynajmniej teoretycznie :) bo sami Khmerzy też nie do wszystkich wytycznych się stosują.
        Woda jest dość ciepła, ale i tak stanowi cudowne orzeźwienie podczas upałów, które sięgają tu obecnie około 35 stopni.
        Dookoła jeziora prowadzi ścieżka pomiędzy bambusami. W kilku miejscach są bambusowe altanki z hamakami, a w jednej chałupie nawet małe muzeum etnograficzne. W muzeum tym wystawione są przedmioty codziennego użytku, parę tekstyliów oraz na tablicach spisanych jest kilka legend. Jedna z tych opowieści mówi np. o dwóch braciach, którzy schwytali węża, upiekli go na ruszcie i zostawili do następnego dnia. Jednakże żona tego węża znalazła go i za pomocą specjalnego ziela przywróciła do życia... Legenda oczywiście jest dłuższa, z mało związanymi ze sobą wątkami, ale pisana właśnie w tym nieco science fiction klimacie.






        Ciekawe są dwie chałupki na wysokich palach:


        Gdy dziewczyna była już w odpowiednim wieku do zamążpójścia, budowano jej  taką właśnie chałupkę, w której od tego czasu miała mieszkać i uczyć się niezależności. Wieczorami mógł do niej przychodzić kandydat na jej męża, ale mieli pozwolenie jedynie na rozmowy i flirty, nic poważniejszego nie miało prawa się zdarzyć. Dziewczyna sama mogła wybrać ukochanego, choć mimo wszystko należało rzecz konsultować z rodziną. Jeśli para zaszła w swych zalotach zbyt daleko, to chłopak musiał wyznać dziewczynie miłość i po negocjacjach z rodziną (i czasem innymi mieszkańcami wioski) odbywał się ślub. Wyższe chałupki były przeznaczone dla chłopaka.
        Następnie zajechaliśmy do kilku wiosek. W pierwszej napotkaliśmy młodego Anglika na motorze, który myślał, że może się zgubiliśmy... Facet jest wolontariuszem i od dłuższego czasu uczy angielskiego ludzi w wiosce, pisząc dla nich także podręczniki. W ogóle rejony Banlung (Sen Monorom także) są bardzo popularnym punktem na mapie działań organizacji pozarządowych.
        Otrzymaliśmy od Anglika kilka przydatnych informacji co do wiosek w tym rejonie - w sumie jest tu 7 mniejszości narodowych, przy czym wiosek w okolicy Banlung jest 5. Często można w nich zobaczyć domy spotkań mieszkańców, które są charakterystyczne ze względu na malowidła oraz okrągłe wejście:


        Przeszliśmy się po wiosce, zatrzymując się przy sklepie, by wypić coś zimnego (rzecz polecona przez Anglika, bo dzięki temu można powiedzieć, że mamy jakiś minimalny wkład w wioskę, a też pokazujemy, że znaleźliśmy  się tu nie tylko turystycznym przejazdem).






        Podjechaliśmy również do wioski oddalonej nieco bardziej od miasta - choć tu bardziej ciekawa była okolica i widoki niż sama wioska.





        Wracając przez miasto, zjedliśmy smażone noodle w knajpie i pojechaliśmy dalej na drugą stronę miasta, skąd można dojechać do kilku wodospadów, położonych kilkanaście kilometrów od Banlung.
        Nasze rowery szału nie robiły, zwłaszcza pod liczne górki, gdy trzeba było je po prostu pchać :) Choć prawdziwa jazda zaczęła się właśnie tutaj, gdzie droga kurzyła się niemożliwie, więc oboje przybraliśmy rdzawe barwy.







        A to, że niekoniecznie mamy dobry transport na tego rodzaju drogi, można było wywnioskować choćby po innych środkach transportu, jakie spotkaliśmy na parkingu przy wodospadzie...


        Wodospad Katieng w chwili obecnej, czyli podczas pory suchej, nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale ciekawostką jest to, że można wejść poza strumień wody.




        Na pozostałe wodospady już nie mieliśmy czasu, bo wkrótce miało zrobić się ciemno. Podrałowaliśmy zatem z powrotem do miasta, odwiedzając po drodze dworzec autobusowy oraz wzgórze Phnom Svay ze świątynią Wat Eisay Patamak.




        Po krótkich przemyśleniach, co  robić dalej, ostatecznie oboje z Oliverem postanowiliśmy pojechać w drugie podobne miejsce, na krańcu południowo-wschodniej Kambodży, czyli do Sen Monorom. Zaskoczyło mnie to, że w obu tych miasteczkach, wbrew moim oczekiwaniom, było nieco turystów. Oczywiście bez porównania mniej niż w Phnom Penh czy Siem Reap, ale oznaczało to, że Kambodża będzie pierwszym krajem na mojej trasie, gdzie nie znajdę się w miejscu ich pozbawionym. Co prawda, myślę, że i tak nie ma to aż tak dużej różnicy, bo nawet Siem Reap, w którym jestem publikując tego posta, ma baaardzo lokalną atmosferę i daleko mu do klimatu miejsc turystycznych np. w Wietnamie :) O tak, Kambodża jest pod tym względem rewelacyjna i mam dużą nadzieję, że turystyka jej z czasem nie popsuje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz