20 lis 2013

Dzień przed wyjazdem :)

Ponoć trzy czwarte udanej wyprawy, to dobrze przygotowana wyprawa - czy jakoś tak... (to opinia S., zresztą skądś też przez niego zasłyszana).



W zasadzie to jestem Wielkim Miłośnikiem spontana... A wyjazd na Sri Lankę udowodnił, że nie wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, a wręcz przeciwnie - wszystko jest robione na ostatnią chwilę ("wszystko" jest tu też sporym nadużyciem) :P ->
niedziela - decyzja zapada, wysłanie dokumentów na przyjęcie na wolontariat,
poniedziałek - przysłane zostają dokumenty zwrotne,
wtorek - zakup biletu lotniczego,
środa - poinformowanie mamy... hahaha...,
czwartek - zakup wizy,
piątek - zakup przewodnika i tego, co dobre, bo polskie dla srilankańskich pobratymców - wódki,
sobota - wylot WAW,
niedziela - przylot Colombo,
poniedziałek - rozpoczęcie pracy
-> da się? da! :D

No, ale że tym razem podróż ma nieco inny charakter i wyjazd na optymistyczne hurra niekoniecznie by wypalił, to przyznaję, że pewne przygotowania były (choć im bliżej wyjazdu, tym mniejszy zapał). Już miesiąc przed (!!):
- zakup biletu (a co się z tym wiąże - decyzja co do punktu początkowego i końcowego, czyli Rio de Janeiro i Lima)
- rozpoczęcie nauki j. hiszpańskiego
- rozglądanie się za przewodnikiem (padło na "Peru i Boliwia" Bezdroży)
- szczepienia (jak się okazało, na jedno było już sporo za późno... ale jeszcze na dwa się załapałam na 2 tygodnie przed wyjazdem :P)
- domknięcie kwestii firmowych (księgowość, zawieszenie firmy itp. itd.)
- zabezpieczenie finansowe, tj. założenie konta walutowego
- zakup lub wymiana sprzętu takiego czy innego.

Gdy już kupiłam bilet i klamka poniekąd zapadła - z obawą niemałą wyczekiwałam tego, co mi te plany może zniweczyć. Owa obawa nie była pozbawiona podstaw, gdyż bazując na dotychczasowym doświadczeniu, zdarzyć mogło się dosłownie wszystko... Przykład? Bodaj 3 lata temu, gdy planowaliśmy z Krzyśkiem trekking wokół Manaslu, gdy już nawet wyszukane miałam bilety do Kathmandu w całkiem dobrej cenie - bach! - wypadek na skuterze na greckiej Eginie, zgubienie połowy kolana, szwy (jeden popękał w trakcie powrotu do Polski), uziemienie na 2 miesiące (!!!!), potem okazało się, że kolano się nie zgina i trza będzie przeprowadzić kilkumiesięczną rehabilitację... Phi! Manaslu odpadło, ale rehabilitację, to zrobiłam sobie sama - w końcu kurs przewodnika górskiego trwał! Bolało... ale dało radę :P Punkt kulminacyjny rehabilitacji własnej był na moim balu absolutoryjnym, gdzie otrzymałam ksywkę: "Ryha co nie chodzi, a tańczy". Kwestia odpowiedniego znieczulenia %> (Plusem tego wszystkiego było stworzenie mega pracy magisterskiej, która zresztą po raz drugi otrzymała propozycję wydania... ) i specjalizacja w tematyce cygańskiej, co potem na kursie było zawsze moim ratunkiem jako temat wolny.

Kolejny przykład - z lipca tego roku. Góry Marmaroskie! Tajemnicze! Trudno dostępne! (bo z racji usytuowania na granicy ukraińsko-rumuńskiej trzeba mieć specjalne pozwolenia) Na każdym z 7 programów turystycznych prowadzonych w tym roku przejeżdżałam tuż obok, napawając się ich widokiem. I w końcu miałam móc powiedzieć turystom - byłam tu w zeszłym tygodniu! Cudnie! Gorąco polecam!
A tu - przysłowiowa dupa... Przygotowania szły pełną parą, plecak spakowany do połowy, jeszcze tylko ostatnie zakupy... Gęba śmiała mi się od ucha do ucha - bardzo potrzebowałam tego wyjazdu. I co? I kilka godzin przed wyjazdem wypadek w deszczu na rowerze, zdarte kolejne kolano, łydka mocno rozcięta, generalnie obraz nędzy i rozpaczy. Historia tego popołudnia jest długa i mocno okraszona czarnym humorem - w każdym razie biegając w (suchej już, bo pożyczonej) koszulce z napisem "ABSURD 2010" po kilkunastu aptekach, 2 szpitalach i 1 SORze w poszukiwaniu surowicy do szczepionki przeciwko tężcowi... sama szczepionka bez niej została mi zapodana w samochodzie przed budynkiem dworca przez ojca-lekarza jednego z kolegów, którzy na obóz w Marmaroskie jechali. Jeszcze pokiwałam im z peronu... Oj, bolało, i to nie kolano...

Ha! I tym razem niewiele brakowało, a tradycji stałoby się zadość... Wczoraj zawieszając plakat w gablocie kołowej rozjechała mi się drabina. Huk był taki, że Przemo z Wierchów dopytywał, co tam znowu sobie zrobiłam (też już się zdążył przekonać o moim "szczęściu", gdy musiałam odwołać u nich wycieczkę z Holendrami, bo wpadłam jedną nogą do dziury, paskudnie ją potłukłam i chodzić nie mogłam...) Dobrze, że na tej drabinie stałam tylko na drugim schodku.

Co do przygotowań - nauka hiszpańskiego. Generalnie zabawniej jest nie umieć języka kraju, w którym się jest... Albo znać jedynie jego podstawy. Wiem, co mówię, bo na Sri Lance z baaardzo początkowym Sinhala wzbudzałam ogólną radość i sympatię. Grunt, to mieć dystans do siebie i cieszyć się razem z tymi, co mają radochę z Twojej koszmarnej wymowy i prób mówienia w języku, który zapisywany jest kwiatkami.
W każdym razie zabawniej jest nie umieć, no ale wygodniej (i bezpieczniej...) wiedzieć, co powiedzieć i słyszeć, co się wokół mówi. Poza tym nastawiona jestem na tubylców i chętnie sobie z nimi pogaworzę... Z tym, że - podobnie jak z całą resztą - im bliżej wyjazdu, tym zapał mniejszy. Coś tam powiem, o coś zapytam, przekleństw siarczystych parę znam - ale szału nie ma.

W zasadzie niewiele osób wiedziało, że wyjeżdżam. A ci, co wiedzieli, to żegnali mnie zazwyczaj dobrymi słowami w stylu, np. „Jesteś nienormalna!” (nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej), „Okradną cię!”, „Zabiją!”, „Samotna podróż jest niebezpieczna!”, „Przecież jedziesz sama!” (nie… naprawdę?!), „Zgwałcą cię Aborygeni!” (tak, yhm  – zwłaszcza w tej części świata).
Ale! Przy okazji usłyszałam najmilsze, jak dotąd, słowa dotyczące mojej osoby kierowane od mojego ulubionego Górala (no, może nie licząc pewnych komentarzy odnośnie zachowań podczas pełni księżyca...): „Jesteś powalona! Jesteś poje…na! Ale cię podziwiam…” Słysząc to, zatkało mnie na tyle, że – również po raz pierwszy – nie wiedziałam, jak się mu odgryźć (no i czy wypada się w ogóle tym razem odgryzać).

Czy jestem przygotowana na ten wyjazd? Raczej mocno średnio z tendencją ku dołowi. Tak wyszło... albo nie wyszło :)
Pewnie można by to też zrzucić częściowo na moje skłonności masochistyczne, które nader często wyrażają się w haśle: "im gorzej, tym lepiej". Dziać się musi :) I będzie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz