18 lis 2013

A zaczęło się tak...

Ameryki Południowej chciało mi się od dawna...

I od dawna brakowało kompana, który mógłby mi w takiej podróży towarzyszyć. Bo to praca, bo to rodzina, bo to brak pieniędzy, bo to blablabla... I mimo, że jeździłam już sama autostopem po Rumunii, że wybrałam się na samotną miesięczną podróż do Chin, że sama podróżowałam po Sri Lance w ciągu 2 miesięcy, to jakoś... to jakoś, kurcze, nie przyszło mi do głowy, żeby samemu pchać się do Ameryki Pd.

Aż pewnego dnia, jakoś w październiku 2012... S., mój dobry ówczesny przyjaciel, zapewne w pełni świadom, co czyni, sprezentował mi książkę. O dziewczynie, która sama odbyła kilkumiesięczną podróż do Ameryki Południowej. Już po kilku pierwszych przeczytanych stronach wpadłam w furię... Do cholery - ktoś to zrobił przede mną! Jakaś dziewucha, nie dosyć, że odważyła się pojechać sama (!) do Ameryki Południowej właśnie (!!), to jeszcze - motyla noga - napisała dokładnie taką książkę, jaką ja sama bym napisała!!! Ten sam styl pisania (!), to samo ironiczne podejście do siebie i świata (!!) - SKANDAL!!! Jakaż ja byłam wściekła...

I mimo, że wiem, że każda podróż jest inna i wyjątkowa i unikatowa itp. itd. - to jednak ostry zadzior siedzi mi w głowie do dziś. Biedna, nieświadoma niczego dziewczyna, rzuciła mi wyzwanie, którego ja - a jakże! - podejmę się z nieukrywaną zazdrością do jej przygód... ale znajdę własne :P
A S.? Jak to S. - podarował książkę, nic dodać nie musiał, zna mnie, widać, aż za dobrze. Tylko jeszcze skromnie na pierwszej stronie książki napisał: "Ryha... Że co? Że Ty nie dasz rady?"...

Nie od razu rzuciłam się w wir przygotowań i planów (zresztą spontan to moje drugie imię) - ale raczej dlatego, że były rzeczy, które mnie w Polsce przetrzymywały. A potem przyszły zmiany, za zmianami przyszła zima - mroczna (bo bez słońca), ponura, smutna, monotonna... I wtedy obiecałam sobie, że jest to ostatnia zima, jaką spędzam w Polsce (przynajmniej na najbliższy czas).

Potem intensywna praca w sezonie turystycznym - a sezon obfitował w zdarzenia, wrażenia i "przygody" wszelakie, od zepsutych autokarów, upierdliwych turystów, potrąceń przez samochód, epilepsję, kroplówki po zatruciach, poprzez grupy, dla których głównym punktem programu były kible (4 godziny w Wiedniu - 3 przerwy na kible!!) aż do zapalenia nerek własnych na ostatniej wycieczce, którą cudem doprowadziłam do końca, a potem ległam w malignie na 2 dni w hostelu, bo nie byłam w stanie do rodziców dojechać...
A potem nadszedł czas długiego, zasłużonego odpoczynku... :)

Serio decyzję o wyjeździe podjęłam w Sylwestra 2012/2013 - słowa: "następny Sylwester w Peru" jakoś same wyszły (zresztą nawet nie pamiętam, czy z moich ust). Ale co się rzekło, to się rzekło.

Voila!

5 komentarzy:

  1. czy to przypadkiem nie był Sylwester pod Kopcem Kraka??? bo tak jakoś mi się kojarzy... :D oj, za dużo tego grzańca w termosie było :D
    Machu Picchu i Inka Trail w lutym??? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. byl, nawet nie przypadkiem :)

    rozumiem, ze chcesz dolaczyc? to moge poczekac do lutego :D chyba ze pora deszczowa uniemozliwi tam dojscie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. w ostatnich tygodniach już odpuściłam plan wypadu do Ameryki Południowej, ale co tam... jak tylko znajdę jakoś na szybko sensowne bilety do Peru (no i dostanę 3 tygodnie urlopu w lutym? a kwestia wolnego ostatnio zmienia się u mnie dość dynamicznie), to czemu nie... :D ominie mnie nauka podstaw hiszpańskiego :D

    OdpowiedzUsuń