15 kwi 2015

W kierunku Polski...

[25.03.2015 - dziś :)]

       By na własną rękę dojechać do Bangkoku z Tonsai bez wcześniejszych rezerwacji, to trzeba by przeznaczyć na to zapewne z 2 dni. Ale że mnie było szkoda tego czasu, to ponownie skorzystałam z usług agencji turystycznej i wykupiłam łączony przejazd, czyli (teoretycznie) łódź + autobus.


        Dobre było to o tyle, że już np. na Tonsai nie musiałam czekać aż uzbiera się 8 osób chętnych na przepłynięcie (w innym wypadku trzeba by za te dodatkowe miejsca zapłacić). Na przystani Ao Nang po około 40 minutach miał być transfer na dworzec autobusowy w Krabi, skąd już autobusem nocnym - sypialnianym! - dojechać miałam do Bangkoku.
        Jednakże transfer (w formie dużego tuk-tuka) od 15.00 do 16.15 (o 16.00 miał być autobus) zbierał kolejnych pasażerów, ściskając nas w środku jak sardynki.
        Zamiast na dworzec dojechaliśmy do... tak! Kolejnej agencji turystycznej. Tutaj vouchery zmieniono nam na... naklejki, które należało przyczepić do koszulki. Po około godzinie wpakowaliśmy się do busa (małego busa), którym dojechaliśmy (2 h) do Surattani :)) do następnej agencji turystycznej. Tutaj wymieniono nam naklejki na takie z napisem "BKK" (skrót od "Bangkok"). Był czas, żeby coś zjeść i po kolejnej godzinie nadjechał ostatecznie autobus. Nie sypialniany, jak mnie zapewniano, ale zwykły, stary, ciasny. Jedyne miejsce, jakie mi zostało, było na samym końcu - siedzenia nawet odrobinę nie dało się rozłożyć, miejsca na nogi było jeszcze mniej niż na pozostałych siedzeniach, a nad głową całą drogę rzęził mi chyba silnik albo Coś. Byłam przygotowana na mrozy, jakie zwykle panują w tajskich autobusach, ale tutaj nawet klimatyzacja  nie działała...
        W ogóle te ostatnie dni jakoś wybitnie miałam źle rozplanowane i wszystko można było zrobić inaczej i wygodniej... Ale czego to człowiek się nie uczy. No i zawsze to jakieś doświadczenie. Niemniej, z agencji turystycznych w Tajlandii nikomu nie polecam korzystać, bo zdzierają z turysty kasę, kłamią i oszukują na potęgę, a serwis jest bardzo zły i licząc czas oczekiwania w kolejnych agencjach, to wcale ta podróż nie jest szybsza. I co najważniejsze - mijasz tak naprawdę lokalne klimaty i ludzi, a podróżujesz tylko w towarzystwie innych turystów.
        A hitem kłamstwa w tej sytuacji był dla mnie przypadek jednego chłopaka, któremu agencja sprzedała bilet łączony na autobus i chyba z 2 różne promy, bo facet nie lubi podróżować ani pociągiem ani autobusami na dalekie trasy. Promem do Bangkoku... Fakt, koleś też sobie winny, że nawet na mapę nie spojrzał, że jest to po prostu rzecz niewykonalna. Skasowali od niego więcej za rzekome promy, a i tak przebiedował z nami w nocnym dupnym autobusie do Bangkoku...

        Poniżej 3 ostatnie fotki z Krabi. Południe Tajlandii zamieszkuje bardzo liczna grupa muzułmanów, stąd też meczet:




        Do Bangkoku dojechaliśmy tuż przed piątą rano. Wzięłam bagaż, wyminęłam atakujących tuk-tukowców i siadłam pod bramą prowadzącą do zielonego terenu przed Pałacem Królewskim. Nie było sensu włóczyć się o tej godzinie, a na pewno bezpieczniej przeczekać gdzieś w jaśniejszym miejscu. Wkrótce sam teren otwarto, więc przesiadłam się na ławkę i tam przeleżałam mniej więcej do godziny 7.00 :)
        Potem jakaś toaleta i hotel,  gdzie zostawiłam 3 tygodnie wcześniej część bagażu. Dorzuciłam do niego jeszcze duży plecak i cały dzień poszlajałam się, głównie po China Town, robiąc ostatnie zakupy i przechadzając się po targu amuletów, gdzie obok posążków Buddy znaleźć można figurki mniejszych (od 3 cm) i większych (do 30 cm) fallusów, mających zapewnić szczęście, powodzenie i płodność...
        Królowa Tajlandii miała chyba wkrótce jakieś święto, bo wszędzie ustawiono poświęcone jej billboardy oraz girlandy w kształcie serc:




        Golden Mountain, jedna ze świątyń nieco na uboczu centrum:






        Gdzieś dawno temu przy okazji Chiang Mai pisałam o zwyczaju potrząsania kubeczkiem z listewkami oznaczonymi numerem aż któraś z nich wypadnie. Każdy numer ma przypisaną wróżbę. Oto, co mnie tym razem wyszło :)


        I targ kwiatów:




        Wieczorem ostatnia  kolacja - pikantna zupa tom yam z krewetkami. Pycha!



        Skok do hotelu po rzeczy, autobus do stacji kolejki miejskiej i kolejką na lotnisko. Tutaj miałam około 4 godzin do odlotu (odlot był tuż przed 2 w nocy). 
        Na przesiadce w Kijowie trzeba było przekoczować 6 godzin. Za to spotkałam tu znajomych ze studiów, których nie widziałam od jakichś 5 lat! :) Faktycznie, gdzieś tam na fb rzuciło mi się w oczy, że byli na sąsiedniej wyspie, ale nie przypuszczałam, że będą wracać tym samym połączeniem.

        No i Warszawa... Jakże ciężko było uwierzyć, że zaledwie w środę półnaga grzałam się w cudownych promieniach słońca...


...a już w piątek, zaraz po wyjściu z lotniska, zaczęło mnie łapać przeziębienie i drgawki z zimna:


        Po przyjeździe miałam ostry powrót do pracy, bo jeszcze w Warszawie od poniedziałku wybrałam się na 2-dniowe szkolenie przed sezonem (ciuchy na nie zakupiłam w sobotę). Lał deszcz i sypnęło śniegiem - najgorzej było akurat, gdy nasze szkolenie odbywało się na mieście...
        Jedyne, co mnie rozgrzewało, to gorące przywitanie z żurkiem na czele :) (za które "odwdzięczyłam się" m.in. zawirusowaniem komputera wirusem przywiezionym z Azji) oraz nalewkami u moich ulubionych turystów ;)
        Stąd pojechałam od razu do rodziców na Święta - i tutaj ostatnia fotka z podróży podczas czekania na odbiór na dworcu:


        W Wielkopolsce... Ech... Ewidentnie za wcześnie wróciłam :P



        Mama stwierdziła, że skoro nie było mnie na Boże Narodzenie, to mam teraz dwa w jednym...
        W Święta - cudowne obżarstwo polskim jedzeniem, a potem powrót do Krakowa. Rozpakowywanie wszystkich rzeczy (pokój na zimę podnajęłam) trwa do teraz. Ale przynajmniej już na tyle pokój jest odgruzowany, że przejście od drzwi do łóżka jest udrożnione :P
        Tuż po świętach wybrałam się na Święto Rękawki (coroczny festyn przy Kopcu Kraka nawiązujący do tradycji średniowiecznej). Żeby przypomnieć sobie jak Polacy się bawią. Jak się zachowują. I w ogóle - poobserwować :) A że było słoneczko (mimo mrozów - bo wszystko poniżej 10 stopni to przecież mrozy), przespacerowałam się wolniutko do centrum. 
        Po drodze zatrzymałam się w barze mlecznym, posiedziałam, zjadłam jałowe pierogi :))
        Niby nic, takie powolne proste popołudnie, ale wtedy naszła mnie myśl, że muszę korzystać z tej powolności azjatyckiej i luzu, jakie się we mnie zaszczepiły, zanim wpadnę z powrotem w nasz polski, szybki i zestresowany rytm życia...


P.S. Cóż... 4-miesięczny pobyt w Azji wydaje mi się być w tym momencie dużą abstrakcją. Gdzieś tam podobno jest gorące słońce, temperatura 35 stopni, ocean, plaże... Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć, gdy na zewnątrz temperatura wynosi niewiele ponad 0 stopni :))
        Na blogu umieszczę jeszcze jeden post, z podsumowaniem oraz mapami przebytej trasy. Znowuż może zająć to kilka dni - cierpliwości :)

1 komentarz:

  1. Chyba trzeba się porządnie wyziębić by docenić te ciepłe klimaty. Nie myślałaś o przewodnictwie w Tajlandii? Przeczytałam wszytskie posty i smutno mi, że ta wycieczka się już skończyła. Pozdrawiam Inka

    OdpowiedzUsuń