1 kwi 2015

Ko Surin - turkusowe wody i błogie lenistwo... :)

[14-16.03.2015]

                     Archipelag Surin położony jest na Morzu Andamańskim i zajmuje około 320 km kw. Utworzono tutaj Park Narodowy Mu Ko Surin (ok. 140 km kw.) ze względu na doskonale zachowane rafy oraz bogate życie podwodne. Na jednej z dwóch głównych wysp mieszka także plemię Moken, czyli grupa Cyganów Morskich, którzy żyją jedynie z tego, co daje im morze oraz dżungla. Poniżej zdjęcie ich wioski zrobione z łodzi:



        Promy tu niestety nie kursują, w związku z czym jedynym sposobem na dostanie się na wyspę jest wykupienie biletu na tzw. szybką łódź (speed boat), który w 2 strony kosztuje... 1700 bahtów (po obecnym kursie euro jest to około 210 zł). Ałałałała...
        Wyspa, na którą transportowani są turyści, jest niesamowicie piękna - no, może nie tyle wyspa, co wody wokół niej i to, co w tych wodach się znajduje.
        Sama woda ma kolor turkusowy i jest niewiarygodnie czysta i przejrzysta:




Łodzie zdają się wręcz unosić w powietrzu :)


        Plaże wyłożone są bielutkim piaskiem, który jest tak drobniutki, że wydaje się być niemal jak puder:



        Po plaży chodzą też liczne skorupiaki, które natychmiast chowają się do muszli, gdy poczują zbliżającego się intruza. Ale gdy np. zajęte są żerowaniem, to można im kilka fotek strzelić:




Innych zwierząt też jest tu sporo, jednego warana (?) ujrzałam 5 minut po przypłynięciu na wyspę obok ścieżki prowadzącej do obozowiska:



Tuż przy plaży pływają również duże ryby, które oglądane są przez rzesze wycieczek jednodniowych, które do parku przypływają:





Wokół wyspy rozsiane są także przedmioty czy drewniane postaci, które związane są z duchami zamieszkującymi wyspę jak i wody wokoło:



        Na Ko Surin są dwie bazy turystyczne oddalone od siebie o około 2 km. Ja wylądowałam na Ao Mai Ngam, gdzie zakwaterowanie jest wyłącznie w namiotach (ta druga baza posiada kilka domków czy bungalowów, ale ponoć ceny są tam kosmiczne).



         Można tutaj zamieszkać w jednym z parkowych namiotów, ja jednakże zdecydowałam się na inne rozwiązanie :)



        Taki hamak zakupiłam będąc jeszcze w Kambodży. Dość solidny, w miarę duży z zasuwaną na zamek moskitierą - nocleg idealny w tych warunkach :D
        Trochę zapasu jedzenia wzięłam ze sobą, bo z racji tego, że wszystko musi dopłynąć łodzią, to jest tu znacznie drożej niż na lądzie, choć na standardy europejskie, to i tak nie tak znowu wiele. Dania typu smażony ryż, makaron czy zupy zaczynają się już od 100 bahtów, najdroższe dania chyba 150 bahtów.
        Spędziłam tu 2 noce, korzystając ze słońca i zażywając relaksu :)








        Wybrałam się także na "półdniowy" snorkelling organizowany 2 razy dziennie przez park narodowy. "Pół dnia" oznacza w tym wypadku 2-2,5 godziny. Koszty: bilet na łódź - 150 bahtów, wypożyczenie snorkela (okularów z rurką) oraz płetwy - 80 bahtów.



        Nie próbowałam snorkellingu wcześniej, więc liczyłam na to, że będzie tu jakiś instruktor czy inny człowiek, który powie, o co w tej zabawie chodzi, ale niestety pozostawiona zostałam sama sobie i co najwyżej mogłam uczyć się na własnych błędach.
        Na początku faktycznie było trochę walki ze sprzętem, ale jak już przywykłam do oddychania wyłącznie ustami, to przyznaję, że mnie to wciągnęło. 
        Łodzią podpłynęliśmy do 2 zatok i kolejno wyskakiwaliśmy z łodzi. A tam podwodny świat - przeniesamowity :) Korale, kolorowe ryby.... Siłą rzeczy zdjęć stąd nie mam - ale było fantastycznie :) I jeszcze bardziej napaliłam się na nurkowanie z akwalungiem, które już wkrótce miało dojść do moich podwodnych doświadczeń.
        Na Ko Surin znajduje się także ścieżka przyrodnicza pomiędzy obiema bazami. Jest tu kilka oznaczonych i opisanych obiektów przyrodniczych, jak np. drzewa, rumowisko czy tunel granitowy:






        Niby 2 kilometry, ale trochę trzeba się nawspinać, zwłaszcza jak  beztrosko zabiera się klapki zamiast przynajmniej porządnych sandałów...
           No i zachód słońca... :)






        Nocleg był niezły :) Hamak rozwiesiłam na samym końcu obozowiska, tuż przy wejściu w dżunglę, gdzie leżały sterty zgarniętych liści. Ileż tam różnorakich stworów w tych liściach żyło... Szumiało to i ruszało się całą noc. Była tutaj masa małych skorupiaków, które buszowały w tych liściach, ale wypatrzyłam też ogromnego kraba, którego sama skorupa miała jakieś 30 cm!
        I tak sobie spałam w towarzystwie setek takich współlokatorów :)
        Ale i tak jeszcze lepszy był chłopak, który spał po prostu na karimacie na ziemi...
        Czas na wyspie upłynął przyjemnie i dość leniwie. Sama nie byłam, bo ciągle gdzieś ktoś się napotkany wcześniej przewijał - czy to starszy, dość ekscentryczny Włoch, który dołączył tu do swoich znajomych, czy to młode niemieckie małżeństwo z dwójką dzieci czy około 30-letni Rosjanie... Także o nudzie mowy nie było :)




To chyba jakiś rodzaj meduzy czy czegoś podobnego - takie coś wyrzucało morze na brzeg w kilku sztukach na dzień:



        W każdym razie po 2 dniach poczułam, że już dość tego błogiego lenistwa, a że strupy z ramienia poschodziły, to nadszedł czas na nurkowanie!
        Łódź powrotna z Ko Surin miała wypływać o godz. 13.00 i po 2 godzinach być na przystani w Khura Buri, skąd powinnam mieć wystarczająco dużo czasu, by dostać się na dworzec autobusowy i złapać autobus do Chumphon o 16.45. Jak to jednakże bywa, mimo iż za bilet płaci się horrendalne kwoty i liczy się w zamian za doskonałą obsługę, to jednak biuro ma klientów w nosie, w związku z czym najpierw około 13.30 dotransportowano nas do drugiej bazy, po czym kazano czekać do godz. 15.00, bo nasza łódź popłynęła podobno na wycieczkę snorkellingową...
        Zła byłam paskudnie, chyba przede wszystkim dlatego, że sama pracuję w turystyce, więc wiem, co to jest dobra obsługa i jak pewne rzeczy powinny (lub nie powinny) wyglądać.
        Poza tym było spore zagrożenie, że po prostu nie zdążę na autobus do Chumphon. W takim wypadku miałam zamiar pójść do biura, gdzie wykupiłam bilet i żądać albo zwrotu części pieniędzy za niewywiązanie się z umowy albo noclegu, tudzież załatwienia transportu do Chumphon.
        Koniec końców na przystani facet z tej agencji odbierał kilkoro osób, by zawieźć je do miasta, więc podrzucił mnie do drogi, gdzie po 5 minutach zatrzymał mój autobus. Ich szczęście, że jeszcze zdążyłam :P
        W Chumphon niby miałam mieć 5 godzin do odpłynięcia nocnego promu na Koh Tao, ale byliśmy opóźnieni, więc czasu zrobiło się zaledwie 50 minut... Jeszcze w autobusie zagadał do mnie chłopak, który z kolegą także jechał na Koh Tao - oboje są dive masterami, pracują w południowej części wyspy, zorientowani byli co do transportu, więc dołączyłam do nich :)

P.S. Z wydarzeń bieżących: w piątek (27.03) przyleciałam już do mroźnej Polski, a w poniedziałek i wtorek ostro powróciłam do pracy, rozpoczynając przedsezonowe szkolenia w Warszawie, gdzie złapał mnie śnieg, którego tak bardzo chciałam uniknąć. Przywitały mnie opowieści o szykującej się wojnie, tornada oraz powrót zimy. Fantastycznie ugościł mnie kolega w Warszawie, któremu zabrałam łóżko i pościel, opróżniłam lodówkę, zepsułam parasol i zainfekowałam komputer azjatyckim wirusem, którego przywiozłam na pendrivie.
Ewidentnie wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że jeszcze powinnam jednak w tej Azji pozostać... :P

P.S.2 A przy tych mrozach aż ciężko uwierzyć, że gdzieś tam daleko świeci słońce i jest cudownie ciepło...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz