20 mar 2012

Jednodniowe wakacje

Jak już wczoraj wspomniałam - po raz pierwszy poczułam się tutaj jak na wakacjach. Zresztą trudno się dziwić, że wcześniej tak tego nie odbierałam - w końcu przyjechałam do pracy...

Tym niemniej całe popołudnie spędziłam w centrum Colombo. Towarzyszył mi  jeden z moich studentów, Rama :P Najpierw mieliśmy w planach zwiedzanie muzeum, gdzie mieliśmy przetrwać największy upał, ale okazało się, że muzeum zamknięte, bo w środku coś tam poważnego się wydarzyło. A więc - w miasto!


Najpierw Seema Malaka, świątynia buddyjska na wodzie, zafundowana przez muzułmanina, który chcąc zemścić się na współwierzących - opłacił świątynię buddyjską, której projekt wykonał Geoffrey Bawa, najsłynniejszy srilankański architekt XX w.


Następnie przeszliśmy do Gangaramaya – kolejnej świątyni buddyjskiej, jednej z najważniejszych świątyń w Colombo, powstałej w XIX w. Corocznie odbywa się tu rodzaj procesji z udziałem około 50 specjalnie dobieranych słoni. Jeden ze słoni trzymany jest na łańcuchu na podwórku. Ten miotał się mocno – raz, że gorąco, a dwa że mrówki po nim łaziły. Smutny widok…



Poza tym jest też tutaj rodzaj muzeum, choć ja bym bardziej nazwała to rupieciarnią. Znaleźć tu można zbiory porcelany, ciuchów, figurek, lamp, banknotów i monet (w tym i polskie stare 100 złotych!), starych zegarków, okularów, misek, talerzy, szklanek, biżuterii, statuetek Buddy (w tym najmniejsza na świecie, którą można obejrzeć za pomocą szkła powiększającego) i rozmaitych bóstw hinduskich, rzeźby i wyroby z kości słoniowej, zasłony, książki itp. itd…



Potem podjechaliśmy do Pettah, dzielnicy handlowej, gdzie każda ulica podporządkowana jest danej branży – ciuchy na jednej, elektronika na drugiej, jedzenie na kolejnej itd. Rama zabrał mnie do tamilskiej knajpy, gdzie okazało się, że jedzenie tamilskie wcale nie jest pikantne. Zjedliśmy thosai, rodzaj złożonego, cienkiego, dużego naleśnika z jakimś sosem. Do zapicia – sok cytrynowy. Makabrycznie słodki z mocnym posmakiem kwasku, szczerze mówiąc czegoś takiego jeszcze nie piłam.

W ogóle to Rama uparł się, że będzie za wszystko płacił. Głupio mi było, bo ani on mój chłopak ani jakiś bliski przyjaciel czy coś, ale jak uparłam się, że ja za coś tam zapłacę, to się obraził… Ot, taka gościnna kultura – nasze polskie „zastaw się, a postaw się” też jak widać tutaj funkcjonuje. Tym niemniej było to dla mnie mało komfortowe... Już mu zapowiedziałam, że następnym razem bawimy się na mój koszt :)

Poniżej jedna z dzielnic Pettah:


Rama zabrał mnie też na zakupy biżuteryjne do swojego przyjaciela – teoretycznie facet sprzedaje tylko w hurcie, ale dla mnie zrobił wyjątek i sprzedał mi kilka rzeczy za grosze niemal. Ot, jak dobrze mieć odpowiednie znajomości :)

Spacer zakończyliśmy w Galle Face, tuż nad oceanem, w najbardziej popularnym spacerowo miejscu w Colombo. Tłumy niesamowite, ale też nie ma się czemu dziwić. Tutaj w końcu poczułam te moje „wakacje” jednodniowe.



W międzyczasie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie powinniśmy sami spacerować po Colombo. Chłopak i dziewczyna w ten sposób postrzegani są jako para. Już w pierwszym miejscu, do którego zawitaliśmy zapytano nas, kiedy bierzemy ślub - i w ten deseń były kolejne pytania. Jakoś nie bardzo ludziom przeszkadza, że byłaby z nas dość komiczna para, bo chłopak ciemny, ja jasny, on o głowę niższy, a ja dwa razy tęższa… :) Tym niemniej jeśli doszłoby do biura, że gdzieś tam widziano mnie ze studentem, to miałabym niezłe kłopoty. On zapewne też. Troszkę za późno sobie to uświadomiłam, a on nic na ten temat nie mówił, choć mógł mnie przynajmniej ostrzec.
No i jest jeszcze coś. Kultura srilańkańska jest bardzo restrykcyjna, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie. Zazwyczaj poszukiwanie dziewczyny czy chłopaka trwa długo, bo to ma być ten jedyny/jedyna. Najprawdopodobniej więc byłam pierwszą dziewczyną, z którą Rama miał okazję spędzić popołudnie. I chyba dość mocno się tym przejął…  

Ale miło było spędzić ten dzień tak na luzie :)




1 komentarz: