19 lis 2014

Zdążyć przed pierwszymi śniegami...

20 października, około godz. 19.00. Godzinę wcześniej przybyłam do mieszkania po powrocie z jednej z hiszpańskich wysp, na którą wybrałam się w ramach krótkiej wyprawy w zacnym towarzystwie z namiotem i całym sprzętem potrzebnym do wędrowania i biwakowania w górach. Wróciłam, wykąpałam się, wrzuciłam ciuchy do pralki, zrobiłam sobie kawę, klapnęłam na łóżko i włączyłam komputer. Zmęczenie po podróży i po kiepsko przekimanej na lotnisku nocy pomału odchodziło wraz z kofeiną, która zaczęła krążyć we krwi.

Zimno... I nadchodząca zima też ostro się zapowiada. Do głowy przychodzą mi mgliste plany o nurkowaniu, które od dłuższego czasu błądzą po mojej głowie. Załączam przeglądarkę, wstukuję adres jednej z popularnych stron, zajmujących się sprzedażą tanich biletów lotniczych.
Przebiegam oczami całą listę mniej i bardziej egzotycznych kierunków. Dubaj 850 zł, Abu Zabi 1069 zł, Kuala Lumpur 1399 zł, Manila 1450 zł... Ale wszystko z wylotami najwcześniej od grudnia i w większości pobyt od 2 tygodni do 1,5 miesiąca. Szukam dalej... 

...Bangkok 1701 zł, wylot możliwy już za miesiąc, opcji powrotu mnóstwo do samego kwietnia...
...chwila skupienia... 
...czy aby na pewno tym razem nie trafię znowu na porę deszczową?...
...i po 20 minutach na maila przychodzi potwierdzenie rezerwacji biletu z wylotem 23 listopada i powrotem 27 marca.
:D
Grunt to mieć jakieś zahaczenie - o szczegółach, czyli o tym, co i gdzie będę robić przez te 4 miesiące - pomyślę potem...

***

Tym razem miałam jechać przygotowana i pozabezpieczana, jak nigdy dotąd. Pamiętając moje poprzednie podróże do Azji, chyba chciałam przynajmniej w minimalnym stopniu zapobiec wielu nieprzewidzianym sytuacjom, które mogą mnie w Azji spotkać (i niewątpliwie spotkają). A może po prostu nadmierny przejaw rozsądku jest dobitnym dowodem na to, że zaczynam się starzeć...?

Ale! Taki był plan miesiąc temu. Dziś jest środa, do samolotu pakuję się w niedzielę. Ląduję w Bangkoku w poniedziałek, wylatuję z Bangkoku pod koniec marca, a co pomiędzy, to jeszcze dla mnie samej jest zagadką... Czyli powracają stare dobre czasy Wielkiego Spontana :))

No ok, może troszkę przesadziłam - mało wyraźny plan zakłada Tajlandię, Laos, Kambodżę i Wietnam, choć niekoniecznie w tej kolejności. Miałam zacząć od nurkowania w Tajlandii, ale sezon nurkowy dopiero się zaczyna, więc zastanawiam się, czy nie zostawić go na koniec podróży (decyzja ta jednak jest dość kluczowa, jeśli chodzi o ewentualne jego uwzględnienie w ubezpieczeniu, do kupna którego próbuję się w końcu zmobilizować... Ponadto decyzja ta blokuje myślenie o wszystkich dalszych i alternatywnych planach).

Kolejna kwestia obejmuje rzecz bardzo istotną, zwłaszcza patrząc na wydarzenia roku ubiegłego - gdzie spędzę święta Bożego Narodzenia? Za jakąś super szczególnie rodzinną i świąteczną raczej się nie uważam, tym bardziej dużym zaskoczeniem dla mnie samej było to, jak potwornie przykro mi było spędzać po raz pierwszy te Święta poza domem...

Ale przecież mam jeszcze kilka (3) dni, może jakiś genialny pomysł do głowy mi do tego czasu wpadnie...

Przygotowania? Fakt, te trwają już jakiś czas i obejmują głównie to, co wpakuję do plecaka. Pomijając to, że jeszcze nie wiem, który plecak wezmę, bo ten kupiony z myślą właśnie o kolejnej podróży, okazał się skrzypieć... I i tak będę zwracać na siebie uwagę jako samotnie podróżująca biała kobieta, a to i tak lepsze niż skrzypiąca samotnie podróżująca biała kobieta...

Szczepienia?
Tężec odhaczony w lipcu 2013 po wypadku na rowerze... (szczepionka wstrzyknięta na dworcu PKP w Krakowie w dzień wyjazdu kursu przewodnickiego w Karpaty Ukraińskie i Rumuńskie, gdzie jedynie pozostało mi pomachać odjeżdżającej ekipie...)
Dur brzuszny ponoć działa jedynie w 60%, więc sobie odpuściłam.
Na wściekliznę zaszczepię się na miejscu po ewentualnym pogryzieniu przez małpy. (To nie żart - oficjalne statystyki twierdzą, że 1 osoba na 200 w Azji Południowo-Wschodniej zostaje pogryziona właśnie przez małpy, które często stanowią większe zagrożenie niż bezdomne psy.)
WZW B odhaczone w dzieciństwie.
Na WZW A szczepiłam się w zeszłym roku przed wyjazdem do Ameryki Południowej, więc naiwnie sądziłam, że mam to już z głowy. A tu - niespodzianka! Jakiś tydzień temu zajrzałam do mojej żółtej książeczki szczepień, a tam jak byk widnieje wpis, że konieczne jest powtórne zaszczepienie w okresie od pół roku do roku po pierwszej dawce, hahahaha... Z podanej daty pierwszego szczepienia wynikało, że termin przekroczyłam o 2 tygodnie, więc w te pędy pognałam do punktu szczepień, gdzie pani Doktór uświadomiła mnie, że obecne wytyczne mówią, że tę szczepionkę można przyjąć nawet do 3 lat, więc te 2 tygodnie różnicy tu absolutnie nie robią...

Z innych zabezpieczeń przed chorobami tropikalnymi - mam 2 opakowania Malarone przeciw malarii. Jedno opakowanie zawiera 12 tabletek, kosztuje od 160 zł (z receptą, bo kupione z drugiej ręki są ciut tańsze :), więc zażywać w trybie ciągłym ich nie będę. Ten lek biorę raczej na wypadek, gdy znajdę się w miejscu ze szczególnie wysokim wskaźnikiem zachorowania bądź też, gdy pojawią się objawy zimnicy (inna nazwa malarii), to zażyję końską dawkę (przepisywaną również misjonarzom) i pognam do najbliższej kliniki. Do tego dobry repelent, jasne ciuchy z długimi nogawkami i rękawami (które zamierzam jutro zakupić w lumpeksie), moskitiera (którą kupię na miejscu) i będzie grało.

Na dengę (inną chorobę przenoszoną przez komary) nie da się zaszczepić, nie da się profilaktycznie wziąć leków i z długimi ciuchami też może być problem, bo komary przenoszące dengę gryzą w ciągu dnia.

I tym optymistycznym akcentem...

***
Apropos zachorowań...
Wczoraj odbyłam taką oto rozmowę:
- Idę dzisiaj na siatkówkę!
- Fajnie, że idziesz... Tylko wiesz...
- Nie wiem? Co? "Nie zrób sobie krzywdy"?
- Czyli wiesz...
W drodze na siatkówkę usłyszałam jeszcze: "To może zamiast na siatkówkę, to ja cię jednak do domu zawiozę?"
Ale że co? Że niby ja sobie coś zrobię na 4 dni przed wyjazdem?!...

Cóż, ciężko pisze się teraz na klawiaturze, zresztą nie tylko to się ciężko robi. Jednak kciuk prawej ręki to jest rzecz dość kluczowa w codziennych czynnościach...
W siatkówkę grało się naprawdę super, coś tam jednak człowiek z tej szkoły wyniósł. Jakieś pół godziny przed końcem zauważyłam nienaturalnie powiększony staw kciukowy (medycyna prawdopodobnie inaczej go nazywa). Pani Trener :) poleciła chłodzić pod zimną wodą, więc z gry już odpadłam. Potem jeszcze namawiano mnie bym poszła do lekarza, na SOR, na prześwietlenie, pojawił się nawet pomysł zrobienia selfie i umieszczenia go na facebooku z prośbą o poradę.
Ale z racji niewielkiego bólu i mimo przeskakiwania stawu (a po dotychczasowych doświadczeniach z SORem, który jest dla mnie ostateczną koniecznością) stwierdziłam, że po powrocie do domu przyłożę lód, zaaplikuję Altacet, usztywnię - i będzie dobrze. Telefoniczna konsultacja z Kołową Specjalistką od Kontuzji i Siatkówki :) upewniła mnie co do słuszności mych zamierzeń.
Zamiast lodu przyłożyłam mrożony seler, który miałam wykorzystać do ostatniej zupy przed wyjazdem, do tego współlokatorzy polecili mi okład z ziół szwedzkich (krople na prawidłowe trawienie, przeterminowane o 2,5 roku), który ponoć pomaga na wszystko. Po nocy opuchlizna przeszła, pojawiły się kolory i staw nadal sobie wesoło przeskakuje, więc go usztywniam bandażem. Dobrze, że uzupełniłam apteczkę przed wyjazdem.
Grunt to dobrze zacząć... żeby jeszcze lepiej skończyć :P
Ale do niedzieli przecież przejdzie...

***

Kto ostatnimi czasy przebywał w moim towarzystwie w temperaturze poniżej 10 stopni, ten niejednokrotnie usłyszeć mógł nieustannie powtarzane słowa: "Mrozy w tej Polsce...". 
Ponoć każdy potrzebuje mieć cel w życiu.
Mój cel: zdążyć wyjechać przed pierwszymi śniegami i powrócić, gdy śniegi już stopnieją... :)

Dobrze będzie! :P


Ale trzymajcie kciuki! - bo ja nie mogę...


4 komentarze:

  1. Trzymam kciuki!!! Strasznie Ci zazdroszczę Wielkiego Spontana, Tajlandii, ciepełka...
    Będę tu często zaglądać :)
    Pozdrawiam
    Natalia Kocik

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny ten cel, cały rok bez mrozu i śniegu

    OdpowiedzUsuń