W weekend teoretycznie mieliśmy jechać do Kandy, ponoć najpiękniejszego miejsca w Sri Lance. Nocleg był planowany u kolegi chłopaka Yaszi – w Kandy, jak mnie poinformowano. W zasadzie, to żadna z informacji, która została mi przekazana nie okazała się prawdziwa, choć tych informacji też niewiele mi przekazano…
Kolega, Michael, jest właścicielem plantacji herbaty, która znajduje się jakieś 20 km od Kandy (prawie godzina drogi, bo trza się nieźle wspinać pod górę). Położenie świetne, ale, rzecz jasna, nie było mowy o zwiedzeniu Kandy. Ale i tak się napaliłam, że skoro plantacja jest położona tak wysoko (ponoć ok. 1500 m npm), to może by tak po górach połazić… Ale! Okazało się, że ten wyjazd jest tak naprawdę spotkaniem starych dobrych kumpli i mimo, że byliśmy na plantacji herbaty, to jedyne co podawano do picia to alkohol i sok (sok do wódki, oczywiście). Więc następnego dnia chłopaki nie garnęły się do wspinaczki.
Butelka za butelką, całe szczęście, że nie przymuszali do picia. Ale przyznaję, że było dość zabawnie. Ludzie w Sri Lance uwielbiają się bawić. Noc zleciała nam na żartach, ich śpiewie (!!) i „graniu”, tudzież wybijaniu rytmu na czymkolwiek się dało, czyli na misce, stole, butelce, choć prawdziwy bęben też był. Śpiew naprawdę uświetnił imprezę :)
Następnego dnia około południa wybraliśmy się w głąb plantacji jakimś starym gruchotem. Naszym celem było małe jeziorko na rzece. Woda była zimna, ale i tak cieplejsza niż u nas latem :P
Potem poszliśmy na obiad do wujka Michaela, po czym wybrałam się na mały spacer wokoło.
Poniżej suszarka na ciuchy i mała świątynia hinduska:
Obszar plantacji jest ogromny. Ludzie, którzy tu pracują, również rozlokowani są na terenie plantacji. Nazwałabym ich leśnymi ludźmi – mimo, że rząd zapewnia im elektryczność, to nie ma kanalizacji, łazienek. Mycie i pranie odbywa się w rzece. Teoretycznie uczęszczanie do szkoły jest obowiązkowe, ale tutaj nie wszyscy się tym przejmują. Ot, zakątek zapomniany przez ludzi i świat. Zapewne przeważająca większość z nich po raz pierwszy widziała na własne oczy białego człowieka - co wnioskować można również z ich intensywnego wgapiania się we mnie...
Nikt jakoś nie miał ochotę na dłuższy spacer ze mną, więc wzięłam młodego przewodnika i poszliśmy z powrotem pieszo. Ekipa miała nas zgarnąć po drodze samochodem. Poniżej mój zmarznięty po wyjściu z wody przewodnik:
Na plantacji żyją w zasadzie jedynie Tamilowie, których religią jest hinduizm. Kobiety odróżniają się przede wszystkim malowanymi kropkami między brwiami oraz kolczykami w nosie.
A po powrocie do domu koniecznie muszę popracować nad swoją fryzurą! Babcia poniżej jest moim idolem:
Tu podczas spaceru:
W nocy obchodzono święto jednego z bóstw hinduskich. Przez większą część nocy po okolicy paradował barwny i głośny korowód, w skład którego wchodziły platformy z ogromnymi przedstawieniami bóstwa ciągnięte przez samochody lub ciągniki. Cała impreza miała zakończyć się u Michaela na podwórku, jako że jest to dla nich najważniejsze miejsce, które umożliwia im egzystowanie.
Niestety minęliśmy ich zanim tu dotarli, opuszczając już plantację ok. 3.30 w nocy.
Mimo zapewnień Yaszi, że w Colombo będziemy na czas, spóźniłam się do pracy prawie 3 godziny.
Wnioski z weekendu - mimo wszystko wolę podróżować sama. Przynajmniej wiem, dokąd jadę, co będę robić, a wracając biorę pod uwagę fakt, że w poniedziałek wczesnym rańcem może być problem z dojazdem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz