Drugiego dnia w Rio okazało się, że parasol przecieka... Lało cały dzień z bardzo krótkimi przerwami. Na szczęście deszcz przy ponad 20 stopniach jest w miarę znośny.
Rio najlepiej wygląda chyba z lotu ptaka... Wpisanie miasta w ten teren jest naprawdę udane, ale na pewno niejeden architekt z głowę się złapał, widząc, jakie budowle tu ze sobą sąsiadują i jakie potworki architektoniczne można tu znaleźć. Ot, prosty przykład:
To jest Katedra. Tak, główna budowla sakralna w mieście. Ogromny betonowy wigwam. Nie wymagam od razu baroku czy innego renesansu, wiadomo.. ale betonowy wigwam jest ciut przerażający. Choć zapewne chce nawiązać do pierwotnych tubylców na tych terenach. Katedra jest pod wezwaniem bardzo popularnego świętego w Brazylii - św. Sebastiana, którego jest tu naprawdę wszędzie sporo i Sebastian zdaje się spozierać z każdego zakątka miasta...
A sam wigwam sąsiaduje z takim towarzystwem:
Hm... a może to faktycznie dobrze się wpisuje...? :))
Budynek z 1964 r., 75 m wysokości, 106 m szerokości, pomieści 20 tys. osób stojących lub 5 tys. siedzących. I świeci nocą na różne kolory, z niebieskiego na zielony, z zielonego na różowy...
A co architekt miejski (o ile takowy tu istnieje) na to:
Takich wciśniętych pomiędzy blokowiska perełek (przynajmniej w rozumieniu europejskim) jest tu sporo.
Rano dołączyłam na jakąś chwilę (aż do 5-minutowej przerwy na sikanie, która po 20 minutach nie zapowiadała końca) do free walking tours z nadzieją, że może czegoś ciekawego się dowiem, no i popatrzę jak pracują brazylijscy przewodnicy :P
Parę ciekawostek można było wyciągnąć. Np.to, że nazwa cariocas (mieszkańców Rio) wzięła się z języka indiańskiego. Gdy Portugalczycy przybyli na obecne tereny Brazylii i zaczęli budować domy, to Indianie nazwali ich cariocas, czyli dosłownie "biali ludzie z domów".
Tygrysami byli nazywani niewolnicy, którzy odpowiedzialni byli za sprzątanie odchodów z ulicy. Na plecach nosili oni specjalne kosze czy worki, które zarzucali na plecy dzięki przymocowanym do nich paskom, a gdy słońce ich opalało, to pozostały na ciele ślady po paskach, co przypominało skórę tygrysów.
W Rio de Janeiro można ponoć wyróżnić dwie pory roku: lato i piekło. To drugie już się zaczęło - w zeszłym tygodniu temperatury sięgały 45 stopni...
Rio jest też jedynym miastem w Ameryce Południowej, które swego czasu było stolicą europejską. Jak, po co i dlaczego - ciekawskich z zacięciem historycznym po szczegóły odsyłam do Cioci Wikipedii. Generalnie rodzina królewska uciekła z Portugalii do Rio właśnie i król ogłosił to miasto stolicą Portugalii i Brazylii. Gdy dwór przybył tu na statku, nagle zapanowała moda na całkowite golenie się kobiet... Brazylijskie kobiety były przekonane, że jest to moda podyktowana przez dwórki portugalskie, które wyszły na ląd zupełnie ogolone. A to tylko dlatego, że na statku zapanowała wszawica i walczono z nią najlepiej sobie znanym sposobem...
Tego dnia zwiedziłam centrum, w tym głównie kościoły i klasztory - bo, jak to zwykle bywa, architektura sakralna jest najciekawsza. Bardzo oryginalne mają tutaj ołtarze, które tworzone są w tym samym schemacie, co przypomina jakby duże schody, zwężające się ku górze, gdzie stoi posąg świętego czy też Maryi itp.
Dotarłam tez do Sao Bento, klasztoru z kościołem z XVIII w., który wpisany jest na Listę UNESCO. Fakt, w środku portugalski barok robi niezłe wrażenie.
Po srogim zmoknięciu, głównie poprzez nieszczęsny przeciekający parasol, poszłam do Muzeum Sztuk Pięknych. Widać spore wzorowanie się na sztuce europejskiej, choć przy kilkunastu obrazach warto było zatrzymać się na dłużej.
Poszczególnych sal nie pilnowały, jak u nas, panie galerianki - ale barczyści ochroniarze... W jednej z sal z malarstwem abstrakcyjnym stał taki jeden olbrzym, wyglądający na naćpanego. Gdy weszłam do tej sali, uśmiechnął się pełną gębą i podał mi rękę na powitanie... Ja, niewzruszona oczywiście, odwzajemniłam uścisk i uśmiech... i czym prędzej się stamtąd zmyłam. Jeszcze podpatrzyłam, że innych zwiedzających też tak witał. Hm...
Wieczorem, gdy przestało na chwilę padać, znalazłam moje ulubione miejsce w Rio - dzielnica Santa Teresa. Absolutnie urocza. W zasadzie dotarłam tu przez przypadek, błądząc po okolicy. Santa Teresa położona jest na wzgórzu, nie ma tu wieżowców, raczej jest to dzielnica willowa, choć nie do końca w naszym rozumieniu. Masa klimatycznych knajpek, również z muzyką na żywo. Do tego dotarłam do parku, w którym na bazie ruin jakiejś budowli zbudowano taras widokowy. Wygląda na to, że to coś w rodzaju parku dla artystów - są tu wystawiane jakieś dzieła sztuki, jakaś grupa miała też swoją próbę grania czy też wybijania rytmu na wszelakich bębnach i innych dziwnych instrumentach, których nie jestem w stanie nazwać. Naprawdę przyjemnie :)
Widok z tarasu:
W niedzielę juz nie padało, ale było pochmurnie i od czasu do czasu dokuczała nieprzyjemna mżawka.
Rano zaczęłam od Escalara do Rio de Janeiro - schody z kolorowych kafelek prowadzące do favelas. Favelas są to dzielnice nędzy, które miały swój początek po zniesieniu niewolnictwa. Ponoć lepiej się tam nie zapuszczać, bo nie wychodzi się stamtąd ze wszystkim z czym się weszło...
Potem - Ogród Botaniczny. Generalnie jestem wielkim miłośnikiem przyrody, ale natura utrzymywana w stanie sztucznym jakoś mnie nie zachwyca i za takimi miejscami nie przepadam. Ale znam takiego, co w Ogrodzie Botanicznym w Krakowie bywa kilka dni w tygodniu i to po 5 razy dziennie :P
Stamtąd doszłam do plaży - Leblon, Ipanema (ind. "ciemna otchłań") i Copacabany. Ta ostatnia jest bodaj najsłynniejszą plażą na świecie... Wielbicielką plaży nie jestem, ale modna Copacabana też na mnie wrażenia nie zrobiła. No, może prócz wysportowanych przystojniaków, którzy grali w footvolley - grę na pograniczu siatkówki i piłki nożnej. Było na co popatrzeć :D
W planach miałam jeszcze muzeum indiańskie, ale okazało się być zamknięte, i Głowę Cukru - charakterystyczną górę, która stanowi punkt widokowy, ale tu mgła zniweczyła moje plany.
Z takich ciekawostek o Rio warto wspomnieć o tym:
Ale nie znalazłam wersji dla kobiet :/
W zasadzie w Rio planowałam zakup stroju kąpielowego. Z tym, że tutaj modne są tzw. fio dental, dosł. "nić dentystyczna". Jak to wygląda nie będę tłumaczyć, myślę, że sama nazwa jest już wystarczająco obrazowa... Może i w Rio pokazałabym moje wątpliwe wdzięki, ale już w takim Peru to raczej by to nie uchodziło.
Bardzo modne są tu też tatuaże, zwłaszcza na łydkach, ale też na ramionach, nad łokciem, na szyi. W sumie, jakby nie było, taka pamiątka nic nie waży... :P
Wiem, że dziwnie to zabrzmi, bo wielu dałoby wiele, żeby w takim Rio się znaleźć, ale... Rio jest nudne. Do tego podsumowując: ani słońca, ani przygód.
Czas zarzucić plecak i szukać dalej. Kierunek: Ilha Grande!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz