W zasadzie to jestem Wielkim Miłośnikiem spontana... A wyjazd na Sri Lankę udowodnił, że nie wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, a wręcz przeciwnie - wszystko jest robione na ostatnią chwilę ("wszystko" jest tu też sporym nadużyciem) :P ->
niedziela - decyzja zapada, wysłanie dokumentów na przyjęcie na wolontariat,
poniedziałek - przysłane zostają dokumenty zwrotne,
wtorek - zakup biletu lotniczego,
środa - poinformowanie mamy... hahaha...,
czwartek - zakup wizy,
piątek - zakup przewodnika i tego, co dobre, bo polskie dla srilankańskich pobratymców - wódki,
sobota - wylot WAW,
niedziela - przylot Colombo,
poniedziałek - rozpoczęcie pracy
-> da się? da! :D
No, ale że tym razem podróż ma nieco inny charakter i wyjazd na optymistyczne hurra niekoniecznie by wypalił, to przyznaję, że pewne przygotowania były (choć im bliżej wyjazdu, tym mniejszy zapał). Już miesiąc przed (!!):
- zakup biletu (a co się z tym wiąże - decyzja co do punktu początkowego i końcowego, czyli Rio de Janeiro i Lima)
- rozpoczęcie nauki j. hiszpańskiego
- rozglądanie się za przewodnikiem (padło na "Peru i Boliwia" Bezdroży)
- szczepienia (jak się okazało, na jedno było już sporo za późno... ale jeszcze na dwa się załapałam na 2 tygodnie przed wyjazdem :P)
- domknięcie kwestii firmowych (księgowość, zawieszenie firmy itp. itd.)
- zabezpieczenie finansowe, tj. założenie konta walutowego
- zakup lub wymiana sprzętu takiego czy innego.
Gdy już kupiłam bilet i klamka poniekąd zapadła - z obawą niemałą wyczekiwałam tego, co mi te plany może zniweczyć. Owa obawa nie była pozbawiona podstaw, gdyż bazując na dotychczasowym doświadczeniu, zdarzyć mogło się dosłownie wszystko... Przykład? Bodaj 3 lata temu, gdy planowaliśmy z Krzyśkiem trekking wokół Manaslu, gdy już nawet wyszukane miałam bilety do Kathmandu w całkiem dobrej cenie - bach! - wypadek na skuterze na greckiej Eginie, zgubienie połowy kolana, szwy (jeden popękał w trakcie powrotu do Polski), uziemienie na 2 miesiące (!!!!), potem okazało się, że kolano się nie zgina i trza będzie przeprowadzić kilkumiesięczną rehabilitację... Phi! Manaslu odpadło, ale rehabilitację, to zrobiłam sobie sama - w końcu kurs przewodnika górskiego trwał! Bolało... ale dało radę :P Punkt kulminacyjny rehabilitacji własnej był na moim balu absolutoryjnym, gdzie otrzymałam ksywkę: "Ryha co nie chodzi, a tańczy". Kwestia odpowiedniego znieczulenia %> (Plusem tego wszystkiego było stworzenie mega pracy magisterskiej, która zresztą po raz drugi otrzymała propozycję wydania... ) i specjalizacja w tematyce cygańskiej, co potem na kursie było zawsze moim ratunkiem jako temat wolny.
Kolejny przykład - z lipca tego roku. Góry Marmaroskie! Tajemnicze! Trudno dostępne! (bo z racji usytuowania na granicy ukraińsko-rumuńskiej trzeba mieć specjalne pozwolenia) Na każdym z 7 programów turystycznych prowadzonych w tym roku przejeżdżałam tuż obok, napawając się ich widokiem. I w końcu miałam móc powiedzieć turystom - byłam tu w zeszłym tygodniu! Cudnie! Gorąco polecam!
A tu - przysłowiowa dupa... Przygotowania szły pełną parą, plecak spakowany do połowy, jeszcze tylko ostatnie zakupy... Gęba śmiała mi się od ucha do ucha - bardzo potrzebowałam tego wyjazdu. I co? I kilka godzin przed wyjazdem wypadek w deszczu na rowerze, zdarte kolejne kolano, łydka mocno rozcięta, generalnie obraz nędzy i rozpaczy. Historia tego popołudnia jest długa i mocno okraszona czarnym humorem - w każdym razie biegając w (suchej już, bo pożyczonej) koszulce z napisem "ABSURD 2010" po kilkunastu aptekach, 2 szpitalach i 1 SORze w poszukiwaniu surowicy do szczepionki przeciwko tężcowi... sama szczepionka bez niej została mi zapodana w samochodzie przed budynkiem dworca przez ojca-lekarza jednego z kolegów, którzy na obóz w Marmaroskie jechali. Jeszcze pokiwałam im z peronu... Oj, bolało, i to nie kolano...
Ha! I tym razem niewiele brakowało, a tradycji stałoby się zadość... Wczoraj zawieszając plakat w gablocie kołowej rozjechała mi się drabina. Huk był taki, że Przemo z Wierchów dopytywał, co tam znowu sobie zrobiłam (też już się zdążył przekonać o moim "szczęściu", gdy musiałam odwołać u nich wycieczkę z Holendrami, bo wpadłam jedną nogą do dziury, paskudnie ją potłukłam i chodzić nie mogłam...) Dobrze, że na tej drabinie stałam tylko na drugim schodku.
Co do przygotowań - nauka hiszpańskiego. Generalnie zabawniej jest nie umieć języka kraju, w którym się jest... Albo znać jedynie jego podstawy. Wiem, co mówię, bo na Sri Lance z baaardzo początkowym Sinhala wzbudzałam ogólną radość i sympatię. Grunt, to mieć dystans do siebie i cieszyć się razem z tymi, co mają radochę z Twojej koszmarnej wymowy i prób mówienia w języku, który zapisywany jest kwiatkami.
W każdym razie zabawniej jest nie umieć, no ale wygodniej (i bezpieczniej...) wiedzieć, co powiedzieć i słyszeć, co się wokół mówi. Poza tym nastawiona jestem na tubylców i chętnie sobie z nimi pogaworzę... Z tym, że - podobnie jak z całą resztą - im bliżej wyjazdu, tym zapał mniejszy. Coś tam powiem, o coś zapytam, przekleństw siarczystych parę znam - ale szału nie ma.
W zasadzie niewiele osób wiedziało, że wyjeżdżam. A ci, co wiedzieli, to żegnali mnie zazwyczaj dobrymi słowami w stylu, np. „Jesteś
nienormalna!” (nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej), „Okradną cię!”, „Zabiją!”, „Samotna podróż jest niebezpieczna!”,
„Przecież jedziesz sama!” (nie… naprawdę?!), „Zgwałcą cię Aborygeni!” (tak, yhm – zwłaszcza w tej części świata).
Ale! Przy okazji usłyszałam najmilsze, jak dotąd, słowa dotyczące mojej osoby kierowane od mojego ulubionego Górala (no, może nie licząc pewnych komentarzy odnośnie zachowań podczas pełni księżyca...): „Jesteś powalona! Jesteś poje…na! Ale cię podziwiam…” Słysząc to, zatkało mnie na tyle, że – również po raz pierwszy – nie wiedziałam, jak się mu odgryźć (no i czy wypada się w ogóle tym razem odgryzać).
Ale! Przy okazji usłyszałam najmilsze, jak dotąd, słowa dotyczące mojej osoby kierowane od mojego ulubionego Górala (no, może nie licząc pewnych komentarzy odnośnie zachowań podczas pełni księżyca...): „Jesteś powalona! Jesteś poje…na! Ale cię podziwiam…” Słysząc to, zatkało mnie na tyle, że – również po raz pierwszy – nie wiedziałam, jak się mu odgryźć (no i czy wypada się w ogóle tym razem odgryzać).
Czy jestem przygotowana na ten wyjazd? Raczej mocno średnio z tendencją ku dołowi. Tak wyszło... albo nie wyszło :)
Pewnie można by to też zrzucić częściowo na moje skłonności masochistyczne, które nader często wyrażają się w haśle: "im gorzej, tym lepiej". Dziać się musi :) I będzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz