Co prawda, nie do końca takich przygód się spodziewałam, ale... nie pogardzę :D Grunt, że się dzieje!
Generalnie pora deszczowa miała mnie dopiero złapać w Boliwii, a w Brazylii miałam się jeszcze słodko wygrzewać. A tu proszę - leje i nie zapowiada się, by miało się szybko skończyć...
Z Rio dotarłam wzdłuż wybrzeża (a wierzę, że brazylijskie wybrzeże jest piękne! zwłaszcza, gdy nie jest spowite mgłą...) autobusem do Mangaritiba, stąd miałam łodzią przedostać się na Ilha Grande. Ale że tutaj zastałam rzęsisty, tropikalny deszcz, woda szła ulicami, to szybko też okazało się, że stąd dziś statki nie odpływają, bo jest mały sztorm... i warunki na to nie pozwalają :D Aha! Zaczyna się! :D
Ponoć jakieś łodzie odpływają z wiochy niedaleko. To dawaj w kolejny autobus. I tym autobusem wyjechałam poza moje topograficzne wyobrażenie tego, gdzie jestem :) Lało kosmicznie, jechaliśmy przez góry, co dało się odczuć poprzez wspinanie się autobusu, ale nic nie było widać, bo za oknem istne mleko - a mnie gęba już się śmiała :D Uparłam się, że dotrę do tej wyspy, choćby wpław :P
Dojechaliśmy w końcu do miejscowości na J., a stamtąd na łódkę. Bujało srogo, samo wejście na łódź było wyzwaniem, bo czas na szybki skok z pomostu do środka to jakieś 2-3 sekundy - potem łódka odsuwała się i kolejna szansa na skok była, gdy obsługa przyciągnęła ją z powrotem. Ubaw po pachy, zwłaszcza z 2 plecakami i w srogim deszczu :D
Na łodzi pasażerowie schowali się do kajuty kapitana, bo to było jedyne osłonięte miejsce. Mnie też tam zapraszano... ale jakże to - tracić taką przygodę?! :D Założyłam tylko pelerynę, co by aparat i dokumenty od deszczu uchronić. Zacinało mocno, obsługa śmiała się ze mnie, bo stałam w tym deszczu, uchachana od ucha do ucha :P Jeden z "marynarzy" zagadał nawet do mnie i ucięliśmy sobie pogawędkę po portugalsko-hiszpańsko-angielsku, m.in. o geografii - że Polska nie leży obok Chorwacji i nie jest tak duża, jak Brazylia... Do tego dowiedziałam się kilku informacji o wyspie, co, gdzie i jak - również o najwyższym szczycie... :) Potem okazało się, że kapitan zboczył z kursu i nadrabialiśmy nieco drogi. Ale w końcu pokazała się:
Wyspa okazała się być małym rajem, nawet w deszczu. Gdy świeci słońce, musi tu być naprawdę pięknie.
Po szybkim zakwaterowaniu ruszyłam na spacer po jedynej miejscowości na wyspie, Abrao. Chwilę na plaży, a potem coraz wyżej i wyżej... Wyspa ma ok. 120 km kwadratowych, jest jedna wiocha, parę ciekawych miejsc i mniejszych osad na obrzeżach, sporo pięknych plaż i lagun - a środek wyspy zajmuje dżungla porastająca góry. Nie byłabym sobą, gdybym nie zeszła z turystycznej części wioski... No więc coraz wyżej i wyżej, a im wyżej, tym więcej slamsowych domów, śmietnisk, aż atmosfera robi się gęsta. Najpierw bruk, potem piasek (aktualnie błoto), ścieżyna, która ostatecznie niknie gdzieś w dżungli. Trzema różnymi "ulicami" wlazłam w tę dżunglę i poszłabym dalej, bo kusiło niesamowicie... Z tym, że w sandałach po tym błocie to nie bardzo. Ale! Jutro ubieram treki i wchodzę na ten najwyższy pico Papagaio, się wie :P
Wieczorem weszłam też na trasę, która częściowo należy do rezerwatu. Prócz plaż po drodze można było też zobaczyć pozostałości Lazaretu - budynku, w którym swego czasu byli przetrzymywani chorzy na cholerę. W ogóle Ilha Grande w XVIII i XIX w. służyła za więzienie oraz miejsce, gdzie poddawano kwarantannie przybywających z Afryki niewolników.
Na tej trasie są też pozostałości akweduktu, którym woda docierała do Lazaretu oraz wodospad, w którym kąpało się 2 przystojniaków :) Długo nie musieli mnie przekonywać, bym do nich dołączyła :P
"Where are you guys from?"
"Czech Republik!"
Ha ha... I to z okolic Ostravy :)
W hostelu spotkałam kolejnego sąsiada - Niemca - który przemierza Amerykę Południową na rowerze. Mały ten świat, mały...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz