A w Warszawie - tradycyjnie - obeszłam cały Dworzec Centralny, żeby w końcu znaleźć miejsce odjazdu autobusów. Tyle już razy ten dworzec przemierzałam wzdłuż i wszerz, a ciągle mam wrażenie, że ma tu miejsce jakieś zagięcie czasoprzestrzeni...
A stamtąd do Sebastiana, dobrego kolegi z Koła Przewodników Górskich (SKPG), który absolutnie nie ma sobie równych, jeśli chodzi o gościnność - i to nie tylko moje zdanie :) Nie dosyć, że zawsze robi pycha obiad, do tego częstuje winem, użycza ręcznika i piżamy (co by plecaka nie trzeba było rozpakowywać), to jeszcze oddaje swoje łóżko ("Bo żadna dziewczyna nie będzie w moim mieszkaniu spać na podłodze!"), a sam się na tej podłodze kładzie, i w dodatku wstaje o godzinie 4.40, by jeszcze odprowadzić i ponieść plecak na same lotnisko... Wcześniej robiąc też kanapki na drogę, które zreszta okazały się świetną alternatywą do plastikowego jedzenia w samolocie.
Świadomość tego, że tak samo zostanę powitana po powrocie dołączam do mojej króciutkiej listy powodów pt. "Po co wrócić do Polski..." :)
Kraków pożegnał mnie Słońcem, tak jakby chciał powiedzieć, że tu też jest ciepło, nie trzeba wcale wyjeżdżać... Ha! Za późno! :P
Za to Warszawa ewidentnie chciała pokazać swoją nieprzychylność - lało dość srogo. Gdy już po odprawie na lot do Amsterdamu, stałam oparta o siedzenia w autokarze, zgęziała i skulona w sobie - zagadał do mnie sympatyczny Amerykaniec, dziadek w zasadzie, który, jak się okazało, wracał ze szczytu klimatycznego. Zatroskany stwierdził, że wyglądam, jakby było mi zimno..... A potem zaczął opowiadać, jak to Australijczycy na spotkaniach dyskusyjnych o klimacie pojawili się w piżamach i zajadali różne chrupiące snaki, co by pokazać, że mają to wszystko dość głęboko.
Zakończył informacją, że Rio jest dość niebezpiecznym miastem i że w dżungli mam uważać na węże, bo mogą mieć nawet 10 m długości. Yhm, cenne wskazówki.
W Amsterdamie 50 minut na przesiadkę i lecimy dalej. W drugim samolocie dostałam absolutnie ostatnie miejsce, tj. ten samolot ma 44 rzędy i w każdym siedzenia od A do J. Mnie się dostało J44 - wiem, w zasadzie to bez znaczenia... ale tak jeszcze nie leciałam :P
Ryha! Jej, mogłam się domyślać, że coś takiego wykombinujesz!:D Choć miałam nadzieję, że wpadniesz do Andaluzji ;) Trzymam kciuki i już się cieszę na Twojego kolejnego bloga i kolejne przygody w podróży! Do zobaczenia w zimnej w Polsce w marcu! ;)
OdpowiedzUsuń