(Podtytuł: Igraszki z wodą pod postacią wszelaką)
[7-11.02.2014]
Życie już nigdy nie będzie takie samo... Do Polski bowiem
wrócę z bardzo brzydkim uzależnieniem. Adrenalina. Im więcej próbujesz, tym
więcej jej pragniesz... :)
Zdecydowanie powinnam się przekwalifikować i zacząć pracę ze
sportami ekstremalnymi...
Część I: zjazd downhill
No, Droga Śmierci to to nie była, ale... :)
Zabawę rozpoczęliśmy mniej więcej na wysokości 4 100 m
n.p.m. (wyżej droga była nieco oblodzona, więc trzeba było zjechać niżej).Tutaj
domyśliłam się, dlaczego zapłaciłam za całą wyprawę mniej niż pozostali
uczestnicy w innych biurach... Kamizelka, którą otrzymałam, wyglądała jak
szmata, ale nawet kurzu nie dałoby się nią wytrzeć z powodu licznych dziur.
Ochraniacze - całe mokre, obrzydliwe... Rower - bez powietrza w tylnim kole.
No, to ładny zjazd się szykuje.
Jedna z dziewczyn zrezygnowała ze zjazdu, więc przewodnik
dał mi jej sprzęt ochronny, bo zawzięcie odmówiłam ubrania szmaty na siebie, a
ochraniacze zaczęłam ubierać z ewidentną odrazą. Żeby nie było - jakaś
szczególnie uczulona na takie rzeczy nie jestem, ale - jak to mawiają turyści -
zapłaciłam, więc wymagam :P (a mokre ochraniacze wręcz odrzucały). Rower mi
dopompowano.
I się zaczęło! Oj, szybko na samym przodzie została nas
tylko czwórka - przewodnik, 2 chłopaków i ja. Znowu poganiałam przewodnika, bo
coś się ociągał :P
Cała droga była wyasfaltowana. Ale był pewien dodatek, który
spowodował, że zjazd był dość ekstremalny. Woda. Z góry i od dołu :)
Ulewa przez dłuższy odcinek była niesamowita. Mniej więcej
po 3 minutach jazdy jedyne, co widziałam, to strużka wody spływająca po moich okularach, która skutecznie
zasłaniała wszystko inne. Oj, bardzo pożałowałam, że nie mam soczewek (drugi
raz pożałowałam tego następnego dnia). Teraz moja widoczność ograniczała się do
zamazanego obrazu pomiędzy oprawkami okularów a kaskiem :)
A woda od dołu? Potoki przecinające drogę. Było ich sporo,
zazwyczaj szerokie na jakieś 3-6 metrów, dość rwące... (ponoć od czasu do
czasu zabierają jakiegoś rowerzystę ze
sobą :P). Tyłek za każdym razem podmywało nieźle :)
Żadne membrany i goretexy nie były w stanie przetrzymać tego
wodnego ataku. Buty dostały porządny chrzest... Po pierwszej rzece woda wlała
się też od góry, więc przemoczenie było
totalne, a po zakończonej jeździe długo jeszcze wylewałam strumyczki wody,
które zbierały się w pionowo ustawionych butach.
Ale jazda była super, mimo wszystko :)
Ang (czyt. Anż, od Angel), Francuz, który jechał tuż przede
mną, miał szczególną tendencję do wywrotek. Raz wyrzuciło go do rowu, drugim
razem poślizgnął się na błocie zaraz za rzeką, a ja nie zdążyłam wyhamować i
sama poślizgnęłam się i wylądowałam obok niego :P Szybko się
pozbieraliśmy i dalej! Chłopaki ruszyli przede mną, a mój rower nie zareagował
na pedałowanie - łańcuch spadł. I w tej ulewie, na wąskiej drodze, nad
przepaścią, z samochodami przejeżdżającymi tuż obok, bawiłam się z tym
piekielnym łańcuchem. Wyprzedzili mnie wszyscy pozostali, co dotąd okupowali
tyły. Wykorzystałam jeszcze ten moment (skoro już byłam poza rowerem), żeby
strzelić fotkę...
...wytrzeć okulary (co oczywiście było dość bezcelowe) i ruszyłam
dalej. Dość szybko dogoniłam tych, co mnie wyprzedzili, i pozostawiłam ich
daleko w tyle :) Chłopaków na przodzie już nie dogoniłam, ale za to mogłam się
cieszyć odpowiadającą mnie prędkością :D Był nawet moment, gdy ścigałam się z
lokalnymi chłopakami, którzy jechali na motorze, ale coś im ciężko szło :P
A
adrenalina jeszcze bardziej wzrosła, gdy znalazłam się tuż przed zakrętem, na
którym autobus wyprzedzał ciężarówkę...
Gdy dojechałam już na koniec naszej trasy, chłopaki dopiero
co się rozbierali z mokrych ciuchów, więc dużo mi do nich nie brakowało. Jaki
komentarz na mój widok? "You are crazy bitch!" :P
Początek: ok. 4100 m n.p.m.
Koniec: ok. 1600 m n.p.m.
Odległość: ok. 50 km
+ hektolitry wody lanej z każdej możliwej strony...
Ale to nie miał być jeszcze koniec zabawy na ten dzień!
Zaplanowany był rafting. Niestety, okazało się, że woda znowu z nami igra i
spłynęła znaczna część góry na drogę, przez co staliśmy jakieś 2 godziny w
korku.
Gdy koparki jako tako uprzątnęły ziemię, kamienie i skały,
zaczął się cyrk. Kierowcy-idioci, jadący z naszej strony, zajęli oba pasy
drogi, w związku z czym samochody jądące z naprzeciwka nie mogły przejechać i
wszystko absolutnie się zakorkowało... Dopiero policjant wycofał niecierpliwych
na koniec kolejki...
Fotki ze zniszczeń:
Rafting został przesunięty na następny dzień. Na 6.30...
Część II: rafting
"Ta woda nawet nie jest taka zimna, jak mogłoby się
wydawać..." - myślę sobie, dryfując obok pontonu i kurczowo trzymając się
przyczepionej do niego liny.
Wielu rzeczy się spodziewałam po tej zabawie, ale nie
sądziłam, że wyląduję w wodzie! I to jeszcze w dodatku sama dobrowolnie do niej
wskoczę! :P
Gęba oczywiście śmieje mi się od ucha do ucha :D Jazda
niezła :D
"A gdyby tak puścić się linki... też to jakaś opcja.
Ostatecznie mogłabym wylądować w Oceanie Atlantyckim - o ile po drodze nie
zjadłyby mnie krokodyle..." :P Otóż wody Urubamby, w której obecnie się
znajdowałam, w swoim końcowym odcinku nazywają się - może ktoś słyszał -
Amazonka :)
Gdy rano dojechaliśmy nad rzekę, wyglądała ona dość srogo...
Na początku dostaliśmy instrukcje co do tego, jak się
zachowywać, jak reagować na komendy... Myślę, że hiszpańskiego nauczyłam się
właśnie po to, żeby móc teraz te instrukcje (przynajmniej w 80%) zrozumieć :P
(po angielsku nie zostały już powtórzone, ale przecież "adelante!"
każdy zna :)
W pontonie dostało mi się miejsce na samym przedzie :D Jeszcze
tylko krótkie ćwiczenie, czy wiemy na pewno, jak wykonywać komendy - i do wody!
:D
Czy da się to opisać? Oj, ciężko... Olbrzymie fale obijające
się co rusz o ponton, jego podskakiwanie na jakieś 1-1,5 m w górę :D co chwilę
zalewające nas fale - bomba! Wyszczerzone zęby nie znikały mi z twarzy :) Po co
lepszej akcji łączyliśmy nasze pagaje i wykrzykiwaliśmy nasze zawołanie:
"Llamas locas!" ("Zwariowane lamy!"... :)
W którymś momencie instruktor powiedział, że na jego znak
mamy zdjąć buty i wyskoczyć z łodzi...! Oj, pewnie będzie mocno niebezpiecznie,
pomyślałam sobie... :D No to hop! Dziewczyna obok scykana, że hej, a ja z
ogólnej radości szczerzę się jeszcze bardziej :) Przypomniałam jeszcze sobie,
że przecież mam na nosie te piekielne okulary, które lada chwila mogą popłynąć
poza nim... Koniecznie trzeba będzie na przyszłość skombinować soczewki na
takie zabawy.
To dryfowanie z trzymaniem się linki przyczepionej do
pontonu, jak się okazało, ma nawet swoją własną nazwę, ale niestety jej nie pamiętam, a w necie coś nie mogę znalezć.
Po kilku minutach takiego dryfowania zostaliśmy wciągnięci z
powrotem i zaczął się jeszcze bardziej rwący odcinek rzeki :)
Ba! Polała się nawet krew! Bo stłukłam sobie i skaleczyłam
nieco dłoń... Nawet nie wiem, kiedy ani jak, dopiero pozostali zwrócili mi
uwagę, że mi się po dłoni leje (i brudzi ponton :P).
Ech, dobra rzecz ten rafting, ale coś szybko się
skończyło...
- Ale jak to? Rzeka płynie dalej, a my już wysiadamy?!...
Zastanawia mnie tylko jedno. Jak to się stało, że jeszcze
nie spróbowałam tego na Dunajcu?... S.!! Szykuj się! Po powrocie jedziemy na
wycieczkę! :D
Część III: trekking
Po raftingu dołączyliśmy do pozostałej części grupy (na rafting
zdecydowało się tylko 8 osób) i ruszyliśmy górami przez dżunglę do miejscowości
Santa Maria. Po drodze była przerwa przy jednym z domów w dżungli, gdzie David,
nasz przewodnik, opowiedział o tym, czym ludzie się tu zajmują, co jedzą, jakie
mają zwierzęta. I tak na przykład zbiera się tutaj kakao w czystej postaci i z
niego wyrabia się też czekoladę, do której zamiast cukru dodawany jest miód.
Była też degustacja i czekolady i chichy, i soku z marakui, i jakiegoś mocnego
tutejszego alkoholu z wężem w butelce...
- Tylko nie dawajcie tej butelki dziewczynie z Polski, bo
wszystko wypije!
Ang, Francuz. Ponoć już z niejednym Polakiem pił...
Można też było strzelić sobie fotę z domowym zwierzątkiem:
...lub też w tradycyjnych strojach:
Trekking nie był specjalnie wymagający, raczej przyjemny,
choć niektórzy padali jak muchy. Po drodze znowuż nam woda nabroiła - tutaj
jeszcze niedawno była ścieżka:
Przejście tego naokoło też niejednemu podniosło poziom
adrenaliny.
Część IV: transport "gondolką"
To jest gondolka:
A to droga, którą ta gondolka przemierzała:
:D
P.S. Gondolka przeciągana była ręcznie...
Część V: gorące źródła
Trekking tego dnia kończył się przy gorących źródłach. Zimna
woda, co prawda, lała się z nieba, ale 30-35 stopniowa woda, w której można
było się odprężyć i zrelaksować, zdecydowanie to wynagradzała :)
Stąd do wioski pojechaliśmy wesołym busem... Jakieś 18 osób
w 11-os. busie z plecakami, ścisk niesamowity, muzyka na cały regulator,
"Gangnam Style" i tym podobne klimaty. Oj, wesoło było bardzo :) Do
tego pewne kije trekkingowe posłużyły za rurę do tańczenia...
Część VI: woda ognista
A co! Skoro ma być woda pod postacią wszelaką... :)
Wieczorne Happy hours i drinki z pisco za 5 soli wprawiły nas w doskonały nastrój
:) Ang nawet przyobiecał, że mnie do hostelu zaniesie. Nawet próbę podjął... on
szedł pod daszkiem, ale moja głowa wystawiona była na ulewę - bardzo szybki
sposób na wytrzeźwienie, aczkolwiek nie polecam :P
Część VII: zip-line (tyrolka)
To po tej części stwierdziłam, że koniecznie muszę się
przekwalifikować :)
W sumie do pokonania tyrolką było ok. 1500 m, co rozłożone
było na 4 części. Osiągana prędkość: 90 km/h. Liny porozwieszane były pomiędzy
górami:
Zabawa oczywiście rewelacyjna :D Tylko w pewnym momencie
miałam wrażenie, że pozostali mnie znienawidzili, bo zbyt dobrze się bawiłam,
podczas gdy większość z nich, że tak się brzydko wyrażę, srała w gatki ze
strachu...
Niestety nie mam dobrych zdjęć ze sobą - to jest minus
podróżowania samemu. Ci, których prosiłam o zrobienie mi zdjęcia, albo o tym
zapomnieli, albo nie potrafią obsługiwać się aparatem, albo byli po prostu
złośliwi (bo fotki wyszłyby naprawdę niezłe :D).
Ale za to mam świetne wideo,
gdzie lecę jako superchica (superdziewczyna) :D Wygląda to tak:
Co za uczucie... :) Leci się po prostu, niczego się nie
trzymając, ręcę rozłożone, wiatr we włosach i oczach :) Jedyne, co trzyma
człowieka, to uprząż doczepiona do kupra, a za hamowanie odpowiedzialny jest
instruktor.
Poniżej jest pozycja wyjściowa do kolejnego zjazdu:
Dziewucha niestety nie zrobiła więcej fotek, a szkoda, bo
dalej nogi szły wyżej, a głowa niżej. Pion to pewnie nie był, ale lot z głową w
dół dał spore przeżycia :)
Na końcu był jeszcze tzw. rapell, czyli spuszczenie
człowieka w dół. Scykani i mający już dawno dość, kurczowo trzymali się liny i
opuszczani byli bardzo wolno. A niescykani poprosili o szybki zjazd, puścili linę,
zwiesili się głową w dół i dali się ponieść adrenalinie :D
Część VIII: trekking wokół Machu Picchu
Ponownie dowieziono nas do reszty grupy, do miejsca zwanego
Hidroelectrica, gdzie ponoć wytwarzana jest energia dla połowy Peru.
Stąd do Aguas Calientes, miejscowości położonej tuż pod
Machu Picchu, jest 11 km. Dostać się tam można z Hidroelectrica na 2 sposoby:
pociągiem za 30 dolarów dla obcokrajowca (dla lokalsa 5 soli) lub pieszo wzdłuż
torów, okrążając Machu Picchu. My oczywiście wędrowaliśmy :)
Poniżej zdjęcie góry z miastem Machu Picchu:
Jeśli spojrzy się na to zdjęcie w pionie...
...to można dojrzeć tutaj twarz Indianina (góra Waynapicchu
jest nosem).
Część IX: czas na Machu Picchu!
Nazwa Machu Picchu odnosi się w zasadzie do 3 miejsc:
- Machu Picchu (2430 m n.p.m.) w najczęstszym rozumieniu to ruiny miasta
inkaskiego, które zostało zapomniane na 400 lat i odkryte na nowo w 1911 r.
przez Hirama Bingham
- Machu Picchu to także góra, która wznosi się nad ruinami
na ok. 3 080 m n.p.m.
- Machu Picchu Pueblo: wioska, której właściwa nazwa to
Aguas Calientes, znajdująca się tuż pod górą z ruinami, miejscowość wypadowa do
ruin.
Do samych ruin z Aguas Calientes można dostać się albo
autobusem (za 6 dolarów) albo pieszo, gdzie podejście wynosi ponad 400 m i
przedstawione graficznie wygląda tak:
Wyruszyliśmy jeszcze za ciemnego o 4.30 rano w srogiej
ulewie... Bez wody przecież obyć się nie mogło :) Przygoda, przygoda! :D Ale jakoś
mało kto podzielał mój entuzjazm :P
Najszybsi dotarli na miejsce po pół godzinie, ociągającym
się zajęło to nieco ponad godzinę. Do ruin wkroczyliśmy ok. godz. 6.30.
Wszystko spowite było mgłą...
Cóż mogę napisać o Machu Picchu? Nie miałam tu jakichś specjalnych
oczekiwań, ale i tak nie byłoby się czym rozczarować - miejsce jest niesamowite
:) W szczegóły historyczne nie będę się wdawać, bo jest tego sporo... Pokrótce:
miasto powstało za czasów inkaskich, rozrosło się do dość sporych rozmiarów we
wspaniałej lokalizacji. Dlaczego na górze? Inkowie nie wznosili swoich osad w
dolinach rzek, twierdzili bowiem, że rzeka czasami bywa głodna i zjada takie
osady. Hiszpanie nigdy nie zdobyli tego miejsca, bo po prostu o nim nie
wiedzieli... Dopiero naukowiec Bingham dotarł tu w 1911 r. i to też nieco przez przypadek. W ogóle jego wyprawa miała na celu coś zupełnie innego - szukał dawnych obozów wojskowych Simona Bolivara. W jednej z wiosek w okolicy był goszczony przez człowieka, u którego znalazł stary, piękie zdobiony dzban. Zapytał oczywiście, skąd gospodarz takowy posiada. Ten na początku nie chciał zdradzić, że pochodzi on z ruin Machu Picchu, dopiero po suto zakrapianej uczcie, człowiek puścił parę z ust, że tam wysoko na górze...
Ludność zamieszkująca Machu Picchu składała się w 75% z
koiet oraz w 25% z mężczyzn, w związku z czym wysnuto przypuszczenie, że miasto
to służyło za miejsce, gdzie ofiarowywano dziewice bogom. Potrzebny jest
deszcz? Dawaj tu jaką kobitkę na stół ofiarny...
Dojście tutaj zajęło Binghamowi 2 dni. Odnalazł tu sporo
cramiki, kosztowności, złota... Rok później powrócił z ekspedycją złożoną ze
specjalistów wszelkiego rodzaju, sfinansowaną przez National Geographic Society
i uniwersytet Yale i rozpoczęła się eksploracja terenu. Odchaszczono cały
teren, zabezpieczono, częściowo zrekonstruowano i udostępniono do zwiedzania.
W 1983 r. Machu Picchu wpisane zostało na Listę UNESCO, a
później uznane również za jeden z 7 cudów świata.
Rozpoznano tutaj domy mieszkalne, pałace, świątynie,
magazyny, strażnice... Z ciekawszych miejsc można wymienić świątynię Słońca o
okrągłym kształcie i idealnie dopasowanych do siebie kamieniach, miejsce, z
którego obserwowano niebo i które służyło do przewidywania zaćmienia słońca i
księżyca, skałę w kształcie kondora, gdzie składano zmarłych - kondor jako
pośrednk między ziemią a niebem miał umarłego nieść do nieba na swych
skrzydłach.
Do tego jest jeszcze dawny most inkaski, święty kamień i
sporo innych rzeczy, o których można by tu napisać, ale nie widzę w tym
większego sensu. Zainteresowanych odsyłam do opracowań, których w internecie
jest na pewno sporo.
Są tu również 2 góry: Waynapicchu i Machu Picchu. Wstęp na
obie jest dodatkowo płatny, przy czym na Waynapicchu jest limit bodajże 250
osób na dzień, gdyż jest dość stromo i dawniej dochodziło do wypadków. Na tej
górze są też ruiny, m.in. Świątyni Księżyca.
Ja wspięłam się z kolei na Machu Picchu górę, która jest
znacznie wyższa (3080 m n.p.m.). Widok na ruiny i Waynapicchu w tle:
Cały dzień minął dość szybko... Piękne miejsce :)
Część IX: powrót
To miała być najspokojniejsza część wycieczki, najmniej
skomplikowana i w zasadzie najnudniejsza. Nic niespodziewanego nie miało prawa
się wydarzyć...
Ekipę pożegnałam, bowiem wszyscy wracali do Cusco pociągiem.
Ja, z powodów ekonomicznych, wybrałam na trasę powrotną tę samą drogę, jaką
tu dotarłam. Czyli najpierw trekking do
Hidroelectrica, a stamtąd albo autobusem od razu do Cusco albo najpierw do
Santa Teresa (bus lub pieszo) i stamtąd do Cusco.
Wyruszyłam ok. 6.30 rano. Trochę dziwiło mnie, że żadni
turyści tą drogą nie idą, ale stwierdziłam, że to zapewne dlatego, że jest
jeszcze wcześnie.
Po 11 km i 1,5 godzinie szybkiego marszu dotarłam do
Hidroelectrica. Tutaj zaczepił mnie policjant, mówiąc, że nie da się tędy dostać
do Cusco, ponieważ woda (znowu) nabroiła i zabrała ze sobą most... Jedyny
dojazd do Cusco to podróż pociągiem z powrotem do Aguas Calentes (30$) i
stamtąd pociągiem do Cusco (50$). Ale ja nie mam tyle kasy przy sobie, mówię
mu. To on na to, że w takiej samej sytuacji jest grupa Chilijczyków, która
koczuje tu już od dnia wcześniejszego...
Otóż dzień wcześniej przy moście znalazło
się około 300 osób i była wielka akcja przechodzenia przez jakąś zupełnie
prowizoryczną kładkę. Wszyscy przeszli prócz zestrachanych Chilijczyków... I
teraz czekają aż most zostanie naprawiony.
Policjant zapoponował, że pokaże mi ten most (czy też pozostałości
po nim), zostawiłam więc plecak na komisariacie i poszliśmy nad rzekę. Po
drodze natrafiłam na Francuzów, którzy koczowali tu wraz ze swoim samochodem i
przygotowani byli na to, że posiedzą tu jeszcze dzień, dwa, może tydzień...
No, nie wyglądało to za dobrze....
Wprawne oko już kombinowało, jakby tu przekroczyć rzekę w
inny sposób (np. w bród) albo inną drogą, ale innej drogi nie było, a poziom
wody był zbyt wysoki... No, nic. Trza poczekać. Przynajmniej aż woda nieco
opadnie.
Wróciliśmy na komsariat, pogadaliśmy o tym i owym, aż tu
nagle w telwizji podają, że droga do Machu Picchu od strony Hidroelectrica jest
odcięta i że jest tutaj grupa koczujących i głodujących Chilijczyków, którzy
nie mają pieniędzy, by wrócić do Cusco pociągiem. Zadzwonili więc do ambasady,
a ta ma wysłać po nich... helikopter!
Zaskoczony policjant mówi zatem, że mnie
wepchnie do tego helikoptera i jeszcze da do ręki pendrive'a ze zdjęciami i
filmami z dnia poprzedniego, gdy most runął i gdy te 300 osób transportowali na
drugą stronę. Telewizja miałaby już czekać na nas w Cusco, zrobić wywiad,
sfilmować uciekinierów spod Machu Picchu i odebrać przesyłkę.
Ale jaja, pomyślałam... :) Temu mostowi zdarza się spłynąć
czasem raz na sezon, czasem co kilka lat. Miało
być tak spokojnie, a ja tu trafiłam na sam środek wydarzeń! Potem okazało się, że na całe Peru
zrobiła się spora afera - rozpisywały się o tym gazety i trąbiła telewizja.
Czekając na ten helikopter, po jakimś czasie obok
komisariatu przeszły jakieś nowe twarze. Policjant pyta, jak tu się dostali - a
oni na to, że przez rzekę przerzucili pień drzewa i można przejść. No to ja się
już nie zastanawiając, chwyciłam plecak, zostałam czule pożegnana przez
policjanta :) i szybkim marszem nad rzekę. Opóźnienie miałam już spore, więc
nie było co czasu tracić, a skoro droga udrożniona, to pewnie nici z
helikoptera.
Kładka wyglądała tak:
Po obu stronach stanęli ludzie i przerzucili grube liny, w
razie gdyby ktoś miał w trakcie przechodzenia poślizgnąć się czy mieć zawroty
głowy.
Z drugiej strony wsiadłam do busa i - razem z Chilijczykami,
którzy jednak nie mieli wyboru, przejść kładkę musieli - wróciłam do Cusco
(mijając po drodze kolejne zniszczenia spowodowane przez wodę).
Taa... Wyprawa na Machu Picchu od początku do końca trzymała
w sporym napięciu, a dawka zażytej adrenaliny spowodowała spore uzależnienie,
które, coś czuję, już nie da mi spokoju... :)
Fotki z wyprawy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz